Trwa wczytywanie strony. Proszę czekać...
Wtorek, 14 maja. Imieniny: Bonifacego, Julity, Macieja
22/07/2013 - 12:23

Magda Ponurkiewicz: „Dałam czytelnikom obietnicę…”

Po dziesięciu latach przerwy na światło dzienne wychodzi trzecia już książka sądeczanki – Magdy Ponurkiewicz. O „Tajemnicy węgierskiego manuskryptu” i dziesięciu latach przerwy w pisaniu z pisarką rozmawia Anna Totoń, społecznik, pasjonatka historii Nowego Sącza i Sądecczyzny.
Anna Totoń - „Dałam czytelnikom obietnicę…” Tymi słowami zaczyna Pani swoją trzecią książkę pt: „Tajemnica węgierskiego manuskryptu”. Jak długo czekali Pani sympatycy na jej wydanie?

Magda Ponurkiewicz – Dziesięć lat. Dotrzymanie obietnicy danej innym i samej sobie było trudne. To były lata ciężkiej choroby, która zablokowała plany literackie – na szczęście jak widać nie do końca. Poprzednie dwie książki: „Okruchy pamięci” i „Byłam niewolnicą, czyli na czarno w Nowym Jorku” ukazały się rok po roku tzn. w 2001 i 2002 roku, a książka „Okruchy pamięci” wiosną 2013 uzyskała pierwsze miejsce w plebiscycie czytelników zorganizowanym przez miesięcznik „Sądeczanin” w ramach konkursu im. ks. prof. B. Kumora.

Treść każdej z wymienionych książek to miłość do Małej Ojczyzny, Beskidu Sądeckiego, jego piękna, jego fauny i flory. Najmniej to widoczne w książce „Byłam niewolnicą, czyli na czarno w Nowym Jorku”, ale i tam interesująco opisana jest tęsknota, która towarzyszy tym, którzy z wyboru, a częściej z konieczności, muszą opuścić ojczyste strony. Proszę opowiedzieć o sobie. Domyślam się, że Pani życiorys wytłumaczy wszystko.

M.P. - Urodziłam się w Barcicach i to właśnie kilka pierwszych lat życia spędzonych w barcickiej leśniczówce, zadecydowało o ogromnej więzi z przyrodą Sądecczyzny, o miłości i przywiązaniu do tego skrawka rodzinnej ziemi, o uczuciu, które trwało przez długie lata spędzone na Kielecczyźnie z dala od miejsc ukochanych. Nie będę dziś mówić dlaczego nasza rodzina została zmuszona do wyjazdu. To jest temat, który niepotrzebnie zmąciłby pogodny nastrój jaki towarzyszy naszemu spotkaniu. Potem była psychologia na Uniwersytecie Jagiellońskim, trzy lata pracy we Włoszczowie, i wreszcie rok 1973, kiedy wraz z mężem architektem wracam do krainy marzeń. Zmianę specjalności z psychologii na logopedię, która stała się na wiele lat moją pasją, poprzedziły studia logopedyczne na UMCS w Lublinie. Kolejną mini specjalizacją była hipnoterapia, która dała szansę skuteczniejszej walki z jąkaniem moich pacjentów.

Miałam okazję poznać Panią wtedy, a o ile pamiętam, była Pani jedynym logopedą w całym województwie nowosądeckim.

M.P. - To prawda. Byłam w tym czasie jedyna. Pracowałam z determinacją w sądeckiej służbie zdrowia, oświacie, spółdzielni lekarskiej, otworzyłam także praktykę prywatną. Potrzeby były wtedy ogromne. To trudny zawód. Rehabilitowałam afatyków, bezkrtaniowców, jąkających się, dzieci z zaburzeniami artykulacji i fonacji oraz głuchych i niedosłyszących. Kształciłam nauczycieli w ODN, reedukatorów dla sądeckich przedszkoli. Niestety zdrowie zaczęło odmawiać posłuszeństwa i oto w czterdziestym ósmym roku życia wylądowałam na rencie pracując dalej w niepełnym wymiarze godzin. Ostatnie lata przed emeryturą spędziłam prowadząc zajęcia w kolegium nauczycielskim, ale praca przychodziła mi z coraz większym trudem. Wyeksploatowany nadmiernie głos odmówił posłuszeństwa i tak skończył się sen o szczęściu, bo los odebrał mi szansę zostania pracownikiem PWSZ, gdzie mogłabym wypracować sobie znacznie wyższą emeryturę. Ale stało się – trzeba było teraz znaleźć inne pasje i inne cele. Aplikowanie odzieży i robienie kwiatów z jedwabiu zajęły mnie na trzy lata. Trzy lata ogromnego wysiłku, który zaowocował sprzedażą prac w krakowskich galeriach mimo braku stosownych kwalifikacji, czyli tzw. „papierów”. Nie zdobyłam pieniędzy może dlatego, że nigdy tak naprawdę pieniądze nie były celem samym w sobie. Ale zrozumiałam, że poza logopedią jest coś co mnie frapuje i mogę zmierzyć się choćby z modelarską pasją mojego męża, profesjonalisty w tej branży.

Co było dalej?

M.P. - Potem zajęłam się wyłącznie chorowaniem, czego finałem był guz na esicy. Guz starannie udokumentowany medycznie nagle zniknął w sposób niewytłumaczalny dla medycyny uniwersyteckiej, za to ja doskonale wiedziałam dlaczego tak się stało. Co robi skazaniec, którego ułaskawiono nagle i niespodziewanie? Rozpiera go szczęście i radość życia. W naszym pięknym drewnianym domu w Piątkowej zaczęłam malować na szkle. Artystka ludowa, a moja sąsiadka Helenka nauczyła mnie podstaw, jednak moje obrazy niewiele miały wspólnego z ludową twórczością. Okres ten zaowocował dwiema wystawami. Pierwszą w 2009 w domu kultury w Łazach Biegonickich, a drugą w 2010 w Małopolskim Centrum Kultury Sokół w Nowym Sączu. Wernisaż odbył się w ramach VI Wiosennego Festiwalu Artystów Piosenki „Pamiętajcie o Ogrodach”. Tematem moich prac były przede wszystkim kwiaty, trawy i chwasty.

Czy coś zostało po tej wystawie, na którą zostałam przez Panią zaproszona?

M.P. - Nie zostało nic poza satysfakcją i zdjęciami. Wszystkie obrazy zostały natychmiast sprzedane, a potem namalowałam jeszcze dwieście, ale w domu nie ma ani jednego.

Kiedy podjęła Pani decyzję o napisaniu kolejnej książki?

M.P. - Potknięcie, upadek, cieśń barkowa i oto mam jak w banku dwa kolejne lata rehabilitacji. Jestem leworęczna, ale piszę ręką prawą, bo do tego zmuszono mnie w szkole. Nie mogłam malować lewą, więc postanowiłam pisać, bo przecież nie wolno marnować darowanego czasu jaki nam pozostał. „Tajemnica węgierskiego manuskryptu” zaczęła przybierać realne kształty. Pomagali z całych sił moi przyjaciele, którym tę książkę poświęcam.

Co spowodowało, że podjęła Pani tematykę zawartą w książce?

M.P. - Piszę o tym w tekście „Od Autora” wymieniając trzy źródła, które zainspirowały mnie do napisania książki. A w skrócie wygląda to tak: przyjazne więzi łączące narody polski i węgierski w czasach próby, moje węgierskie korzenie sprzed wieków i nieustające zauroczenie Sądecczyzną. Ta książka ma kilka wątków, ale najważniejszy to losy trzypokoleniowej polsko-węgierskiej rodziny od wieku XVI poprzez czas II wojny i Powstania Węgierskiego w 1956 roku. Z powstaniem wiąże się sprawa polskiej opieki nad dziećmi węgierskimi – ofiarami tej tragedii.

Wplotła Pani to wszystko w wartką fabułę. Wzruszyłam się ogromnie akcją ratunkową muszyńskich kolejarzy, którzy przewieźli węgierskie dzieci do Marcinkowic – rodzinnej miejscowości naczelnika stacji w Muszynie. Dwukrotnie zetknęłam się z tą sprawą. Po raz pierwszy, kiedy jako uczennice II LO w Nowym Sączu witałyśmy na dworcu PKP wysiadające z wagonów dzieci. Towarzyszył im tłum Sądeczan. Na ostatnim naszym jubileuszowym spotkaniu oglądałyśmy zachowane zdjęcia dokumentujące tę chwilę. Drugi kontakt z tą sprawą to okazja wykonania zdjęć chóru węgierskiego w reprezentacyjnej sali sądeckiego ratusza (podobno w skład chóru wchodziły niektóre uratowane dzieci). Było to wtedy, kiedy w 2006 roku wmurowano tablicę w kościele w Marcinkowicach, jako dar wdzięczności dla ludzi z tej parafii, którzy udzielali w 1956 roku ogromnej pomocy na rzecz węgierskich dzieci.

M.P. - Nie zamierzam teraz zdradzać treści książki. Powiem jedynie, że pomogło mi trzech wspaniałych Węgrów: Ákos Engelmáyer – były ambasador Węgier w Polsce, który dokonał korekty treści węgierskich w książce; István Elek – bohater Powstania Warszawskiego, który w Aneksie mojej książki znakomicie uzupełnia jej treść swymi wspomnieniami; oraz Géza Cséby – znany węgierski pisarz, poeta, społecznik i działacz kultury, który zgodził się zamieścić w mojej książce przejmujący wiersz o dzieciach węgierskich w Polsce „Cyrhla 56”. Pomoc oraz wsparcie tych osób moją książkę nobilituje. Teraz to ja zadam Pani pytanie: Pani podobno „połknęła” moją książkę, jak rozumiem przeczytała ją Pani jednym tchem? To wiele dla mnie znaczy.

Tak, to prawda. Przeczytałam ją w jeden wieczór. A teraz, skoro książka jest wydana, pierwsza promocja zapowiadana jest w lipcu w Dworku Gościnnym w Szczawnicy w dniu 24 lipca. Sądeczanie będą mieli okazję zetknąć się z książką na specjalnej promocji podczas „Jubilaei Cantus” 12 listopada bieżącego roku. Myślę, że chciałaby Pani na łamach poczytnego portalu podziękować tym, którzy przyczynili się do wydania tej książki.

M.P. - Tak. Dziękuję bardzo serdecznie Powiatowi Nowosądeckiemu, Prezydentowi Miasta Nowego Sącza i Państwowej Miejsko-Gminnej Bibliotece Publicznej w Starym Sączu.

Pani Magdo, wiem, że ma Pani dwa marzenia: poszerzyć i wydać „Okruchy pamięci” i napisać czwartą książkę, która ma już tytuł: „Opowieści leśników”. Wiem, że tę książkę chce Pani poświęcić tym, których profesja wiąże bardzo silnie z przyrodą i naszą Sądecczyzną, uczcić zawód Pani ojca i pamięć o nim. „Gdy się bardzo chce, marzenia się spełniają”. Nie ja to wymyśliłam, ale trzymam kciuki. Serdecznie dziękuję za rozmowę.

Rozmawiała:
Anna Totoń
Fot. Archiwum prywatne pisarki, kronika parafialna
 






Dziękujemy za przesłanie błędu