Trwa wczytywanie strony. Proszę czekać...
Niedziela, 28 kwietnia. Imieniny: Bogny, Walerii, Witalisa
01/04/2016 - 09:50

Komentarz Szewczyka: Rodakom za Bugiem nie trzeba makulatury

Z politowaniem czytam apele o kolejnej zbiórce książek dla Polaków na Ukrainie. Ludzie, często uczniowie, wkładają w to serce, a pożytek z tych akcji jest mizerny. Naszym rodakom za Bugiem nie potrzebna jest makulatura lecz realne wsparcie, najlepiej finansowe, a duchowa otucha - jasne! - to zawsze się przyda.

Przez  lata jeździłem na zachodnią Ukrainę z pomocą charytatywną. Rozpocząłem te wyprawy ze śp. Jadwigą Wawro, założycielką nowosądeckiego oddziału Stowarzyszenia  Miłośników Lwowa i Kresów Południowo-Wschodnich. Z panią Jadzią  m.in. po raz pierwszy dotarłem Nyską, na samym początku lat 90., jeszcze przed wybuchem niepodległości ukraińskiej, do kaplicy cmentarnej w Tarnopolu. Po drodze płaciliśmy regularny haracz milicjantom ukraińskim polującym na auta z polską rejestracją. Nie mieli litości.

Potem odbywałem te wielodniowe, nieraz trudne logistycznie wyprawy z Robertem Sobolem, szefem nieistniejącego już nowosądeckiego oddziału Stowarzyszenia Wspólnota Polska. Jeździliśmy do Lwowa, Drohobycza, Mościsk, Samboru Starego i Nowego, Stryja, Strzelczysk, Starego Skałatu, Stanisławowa itd. Z Robertem, Marianem i Tadeuszem podróżowałem też na Wołyń ze świeczkami. Nie muszę chyba uściślać, że paliliśmy te świeczki na mogiłach pomordowanych okrutnie dzieci, kobiet, starców, a tylko do paru cmentarzysk dotarliśmy. Ile tam jeszcze na Wołyniu czeka na świeczkę niepoświęconych polskich dołów śmierci...

Z samorządowcami gminy Mszana Dolna odwiedzałem z kolei regularnie Gródek Jagielloński. Gościłem też parę razy w Kijowie, ale to były konferencje ekonomiczne. W każdym razie nigdy nie jechaliśmy na Ukrainę z pustymi rękoma. Przeprawy z celnikami i pogranicznikami ukraińskimi w Medyce, Korczowej czy Krościenku, prześwietlającymi nasze „bagaże”, to temat na osobny artykuł.

Przestaliśmy wozić książki na Ukrainę, gdy pewnego razu odkryliśmy, że u naszych gospodarzy leży nierozpakowana paczka z książkami przywiezionymi przez nas poprzedniego roku. Wtedy zrozumiałem, że rodakom na Ukrainie nie są potrzebne książki. W dobie Internetu polską książkę, np. klasykę, Mickiewicza, Sienkiewicza czy Konopnicką można w parę sekund wygoolować. Na Ukrainie dostępne są polskie kanały telewizyjne i radiowe, tu nieocenione jest Radio Maryja.
Im co innego potrzeba.      

Nasi rodacy na Ukrainę znajdują się – tak uważam - w dużo gorszej sytuacji niż Polacy na Litwie czy Białorusi. Polacy z Wileńszczyzny owszem, doznają różnych szykan i złośliwości od Litwinów, ale są dobrze zorganizowani, żyją w zwartych skupiskach i potrafią się bronić, wykorzystując przy tym przepisy unijne. Mają swoich merów, gazety, portale i mądrego eurodeputowanego, a przede wszystkim nie paraliżuje ich strach. Z kolei na Białorusi, wbrew złej reputacji, moim zdaniem niesprawiedliwej, prezydenta Łukaszenki, panuje spokój, porządek i bezpieczeństwo socjalne. Byłem, widziałem, rozmawiałem. Tam nikt prostym ludziom nie dokucza z pobudek narodowych, a Kościół katolicki sprawuje swoją misję w warunkach wolności religijnej. (Odwiedziłem Grodzieńskie seminarium).    

Na Ukrainie Polacy mogą tylko siedzieć cicho i siedzą cicho, a nic ich nie omija z tego, co dzisiaj doświadczają Ukraińcy: wojna w Donbasie, pobór rekruta, walki oligarchów, wreszcie wszędobylska, niekończąca się, beznadziejna korupcja. Do tych nieszczęść ukraińskich Polaków dochodzi dojmująca pamięć mordów upowskich. Odrodził się monstrualny nacjonalizm ukraiński, wysoko podnieśli głowę współcześni uczniowie szatańskiej doktryny Doncowa. Oficjalne, urzędowe, „strategiczne partnerstwo” polsko –ukraiński nie ma nic wspólnego z rzeczywistością i to wie każdy, kto monitoruje sytuację. Nie jestem żadnym odkrywcą.

A teraz do sedna. Jeżeli ktoś chce rzetelnie, a przede wszystkim realnie pomóc rodakom na Ukrainie, to – uważam - najlepiej wesprzeć parafie prowadzone przez polskich księży. Prawda jest taka, że nie kolejne polskie rządy, ani kolejne polskie sejmy, lecz polscy kapłani robią najlepszą robotę na Ukrainie. To cisi bohaterowie narodowi naszych czasów. Tam na Wschodzie - „Polak” nadal znaczy - „katolik”, a wiara rzymsko-katolicka jest „polską wiarą”. W domu mówią już przeważnie po ukraińsku, ale w kościele modlą się i śpiewają po polsku.
Przy parafiach skupia się polskie życie, rozkwitają dzieła miłosierdzia i oświatowe, wychowawcze. Przy ubożuchnych, z trudem dźwiganych z ruin o urzekającej nieraz architekturze kościołach -  tam gdzie w ogóle administracja ukraińska oddała katolikom świątynie  - pracują polskie siostry zakonne, a polscy proboszczowie mają najlepsze rozeznanie w potrzebach swoich parafian.

Idealnie by było, gdyby każda sądecka parafia, a nasze parafie – popatrzmy na to uczciwie - są ludne, zasobne i pełne dobrego Bożego wigoru, zaopiekowała się wybraną, biedną parafią katolicką na Ukrainie. Chodzi mi o takie oddolne, bez „błogosławieństwa” dyplomatów, budowane sercem i rozumem prawdziwe, siostrzane, nie żadne "strategiczne", partnerstwo: parafia z parafią. Ktoś już kiedyś rzucił hasło „adopcji” ukraińskich parafii, ale ta idea chyba umarła?  Mógłbym podać spis ukraińskich parafii do „adopcji”, ale nie mam pod ręką schematyzmu cudownie odrodzonej archidiecezji lwowskiej. (Wszystko jest w Internecie).  

Przy takiej dewaluacji hrywny jak obecnie (wycieczki do Lwowa są dziś tańsze niż barszcz ukraiński), nawet niewielki lecz regularny zastrzyk finansowy w złotówkach, euro czy dolarach, to za Bugiem konkretna pomoc. Trzeba też nadal ciągle i nieustannie zapraszać dzieci i młodzież z polskich, przeważnie mieszanych już rodzin na wakacje do Polski. Nawet tydzień spędzony nad Dunajcem czy Popradem odmienia te dzieci. To zadanie głównie dla sądeckich szkół i samorządów.
Tak to widzę.     
Henryk Szewczyk







Dziękujemy za przesłanie błędu