Trwa wczytywanie strony. Proszę czekać...
Piątek, 26 kwietnia. Imieniny: Marii, Marzeny, Ryszarda
29/11/2013 - 18:48

Rodzina i miłość rodząca się w codzienności. Grzegorz Słowik

Pierwszą osobą wyróżnioną w tegorocznej edycji konkursu organizowanego przez Fundację Sądecką i redakcję Sądeczanin.info „Największa miłość rodzi się w codzienności. Opowieść o mojej rodzinie” jest Grzegorz Słowik. Poniżej jego opowiadania
Słowo od autora
Ten mini tryptyk jest zapisem wycinka prawdziwych wspomnień, prawdziwych zdarzeń, prawdziwych ludzi. To mgnienie oka codzienności pozwalające w trudnych chwilach bardziej uwierzyć, że miłość można poskładać z okruchów każdego dnia i każdej godziny, że można ją wydobyć gdzieś z promienia słońca lub nawet z otchłani własnego smutku i tęsknoty.
Gdy tracę wiarę w naszą ludzką rodzinę, w bliźniego, w braterstwo, wtedy wspominam – Pana Piotra, Panią Julię, Gosię i wielu, wielu innych…
***
Pan Piotr.
Październikowe przedpołudnie, mgliste i chłodne początkowo, depresyjne jakby z minuty na minutę realizowało swoją bajeczną metamorfozę w upojony słońcem, jesienny dzień. Przemierzając sądeckie planty postanowiłem skorzystać z przedstawienia, jakie zaserwowała natura jednocześnie uszczknąć nieco jesiennych promieni słońca na jednej z parkowych ławek.
- Tylko pięć minutek – oszukałem się w myślach.
Błogostan mój nie trwał długo. Zmąciło go przybycie nieznajomego staruszka, który nie bacząc na moją „katatonię” usadowił się naprzeciw. Odziany w marynarkę, która kiedyś pewnie była brązowa, spodnie nieokreślonej barwy i buty z których lewy miał na tyle wielką dziurę, że wyzierał przez nią goły paluch. Spod czarnej, wełnianej czapki wystawały poszarpane siwe włosy.
Z podniszczonej reklamówki wyjął kawałek szarej tektury, ułożył go na chodnikowej kostce i uklęknął na nim umieszczając przed sobą puste, plastikowe pudełko po lodach.
Poczułem się zakłopotany, gdyż wzrok swój utkwił we mnie. Zawiesił go jednak zupełnie bezwiednie na mojej osobie nie przyglądając się mi, nie pojedynkując spojrzeniem, nie zmuszając do reakcji.
Korzystając ze swej „przezroczystości” przyglądałem się jegomościowi z coraz większym zaciekawieniem. W myślach nadałem mu imię – Piotr - pierwsze, jakie przyszło mi do głowy. Z jakiegoś względu nie mogłem i nie umiałem myśleć o nim „żebrak” lub „kloszard”. Miał w sobie coś, co nie pasowało mi zupełnie do stereotypowego wizerunku żebraka. Miał w niebieskich oczach jakąś wielką godność, jakąś szlachetność zapisaną w rysach twarzy, ubranie miał zniszczone, ale czyste, wyglądał na zupełnie trzeźwego.
Pan Piotr klęczał na swojej tekturce z rękami opuszczonymi wzdłuż tułowia i kamiennym wyrazem twarzy. Nie modlił się, o nic nie prosił, nie zaczepiał przechodniów. Milczał. Z chłodu lub choroby lekko drżał.
Obserwowałem go zastanawiając się, co spowodowało, że jest tu, gdzie jest, robiąc to, co robi.
Gdzie jego bliscy, gdzie jego ukochani, którzy byliby dla niego teraz oparciem? A może teraz właśnie miłość nim powoduje, może to poświęcenie? Pytania mnożyły się w mojej głowie.
Straciłem rachubę czasu zastygły i pochłonięty tą niemą i nierealną relacją. Może minęła minuta, może godzina.
- Pieniędzy nie dam – z letargu wytrącił mnie głos starszej kobiety, która zatrzymała się przy Piotrze kładąc na ławce kraciastą torbę na zakupy.
- Pieniędzy nie dam, bo nie mam. Emerytura dopiero za tydzień, a jeszcze do apteki muszę – kontynuowała Teresa (imię ode mnie).
- Niech zje drożdżówkę. Kupiłam przed chwilą u Zosi. Najlepsza - z serem i kruszonką. Tylko niech nie czeka i wnet zje, bo później już nie to – pouczała Teresa wyciągając z torby zapakowany w foliowy woreczek, smakowity wypiek.
Pan Piotr jednak nie zareagował, jakby Teresy nie widział i nie słyszał.
- No niech bierze, bo dobre – lekko irytowała się starsza pani.
- Jak chce. Ja tu zostawiam. I dwie bułki jeszcze. Będzie miał na później – powiedziała Teresa kładąc pieczywo na reklamówce Piotra.
- Niech Bóg ma w opiece – pożegnała się, odchodząc.
Staruszek nadal klęczał, ciągle obecny inaczej, ciągle niewidząco wpatrzony.
Dopiero po dłuższej chwili zauważyłem, że tłem dla jego przygarbionej lekko postaci jest oddalony o kilkadziesiąt metrów wielki, kolorowy bilboard z reklamą jednej z organizacji niosących pomoc charytatywną.
- Kłujący, przewrotny kontrast formy, sensu i treści – pomyślałem zbierając się powoli do odejścia.
Słońce musiało nieco zmienić swoje położenie na nieboskłonie, bo poprzez plątaninę gałęzi i rdzawą zasłonę z zeschłych liści przedarła się jakimś cudem wiązka złotych promieni oświetlając twarz pana Piotra. Chyba „obudził” go ten ciepły dotyk słonecznego aksamitu, gdyż poruszył się, przechylił lekko głowę tak, aby jeszcze bardziej promieniom oddać swoje blade policzki. Zamknął przy tym oczy a na jego twarzy pojawił się delikatny, prawie niewidoczny cień zadowolenia a może nawet uśmiechu(?).
Trwał w takim błogostanie kilka chwil, po czym nagle otworzył oczy i – z niejakim trudem – wstał. Zerknął w moim kierunku (chyba pierwszy raz w pełni świadomie) i zaczął pakować otrzymane pieczywo, tekturkę i plastikowe pudełko do torby.
- Niech pan poczeka - zagadnąłem do niego sięgając po portfel.
- Zdaje się, że nie dostał pan ani grosza, bo pudełko schował pan puste – powiedziałem wyciągając w jego kierunku dziesięciozłotowy banknot.
- To nieprawda – odparł.
- Pieniędzy nie dostałem, ale pudełko pełne było. Pełne jak nigdy.
Z zadumą w oczach odwrócił się i odszedł nie sięgając po datek.

Pani Julia.
- Przepraszam Cię Kaziu, że wczoraj nie przyszłam. Przepraszam, ale te moje żylaki… Jeszcze rano się szykowałam. Myślę sobie, wezmę Ci kochany kwiatów żebyś miał weselej – wiesz, tych, co lubisz, drobniutkich, niebieskich. Tak chciałam Kaziu przyjść! Tylko te nogi puchnąć zaczęły i boleć. Smarowałam maścią tą od doktor Nowakowskiej, ale nic nie pomogło. Musiałam się położyć. Przyszła później Krukowa i powiedziała, że to boli na zmianę pewnie, bo ma padać. Miała rację, bo dziś deszcz i szaro, ale dziś już mi lepiej Kaziu i przyszłam. Może to i dobrze, że leje, bo kwiatuszki Twoje lepiej się będą trzymać. Ze trzy dni będą ładne.
Ech, ta starość Kaziu już mnie męczy powiem Ci. Nawet jak blisko mam do Ciebie, to widzisz czasami robi się bardzo daleko. Jak Cię nie odwiedzam, to tęsknię a jak przyjdę do Ciebie to tęskno mi jeszcze bardziej… Myślę sobie kochany czasami, że to tak nie powinno być…, że trzeba razem skoro my jedno jesteśmy, ale widać jeszcze nie czas, jeszcze nie teraz.
Nie zabrałam dziś Burka naszego, bo mokro a on też stary już. Wiesz, ile razy idzie ze mną Cię odwiedzić, to później biedne psisko w domu jakieś smutne takie. A gadają, że zwierzęta to nic nie rozumieją…
Muszę u Ciebie porządek zrobić Kazieńku, umyć wszystko i udekorować, bo Święto niedługo. Krukowa obiecała, że pomoże jak będzie trzeba. Różnie z nią bywa, ale to dobra kobiecina.
Słyszę w radiu, że gdzieś rabują, mordują, że wojny i źli ludzie. A u nas jakoś Bogu dzięki inaczej, nawet ci młodzi źli nie są. W sobotę szłam ze sklepu, siatki ciężkie, bo mi się parę rzeczy pokończyło w domu. I szła ta Natalka od Izdebskich razem z koleżankami – takie trzpiotki z gimnazjum chyba jeszcze, albo już liceum… nie pamiętam. Idą z przeciwka, śmieją się, dokazują. Mijając mnie ukłoniły się ładnie a Natalka podeszła i mówi żebym dała zakupy, bo ona zaniesie mi je do domu. Mówię Natalka przecież Ci nie po drodze a ona, że nigdzie się nie spieszy. No i szłyśmy razem. Zapytałam, czy nie wstydzi się tak ze starą babą po mieście chodzić. I Ty wiesz, co mi odpowiedziała? Że najbardziej by się wstydziła, gdybym ja z tymi siatami sama do domu poszła. Jejku, myślę sobie, dobreś ty dziecko. Chciałam jej dać na koniec na lody jakieś czy co, no, żeby miała coś, ale słyszeć o tym nie chciała. Ja bym zawołała tych z radia i telewizji i pokazała na przykład Natalkę, bo oni złe chyba tylko widzą i o złym chcą tylko rozprawiać.
No, ale Kaziu ja się będę zbierać, bo do kościoła chcę wejść i na Święto chcę Ci jeszcze dziś zamówić ładne chryzantemki. W tym sklepie przy schodkach wzięłam dla Ciebie cztery duże znicze, takie, co u Ciebie będą się przynajmniej dwa dni świecić. Na pewno będą Ci się podobać. Ale idę już, bo mi zamknął. Do zobaczenia kochany jutro.

Gosia.
Zaczynała swoje lekcje najczęściej o 8.00, ale przyjeżdżała do miasta zawsze przynajmniej dwie godziny wcześniej, żeby iść do kościoła. Modliła się tam przez kilkadziesiąt minut. Modliła szczerze, żarliwie i całym sercem. Ktoś mógłby pomyśleć, że modli się w intencji poprawy własnego losu, może o szczęście w swojej udręczonej rodzinie, może o lepsze stopnie w szkole…
Gosia jednak przepraszała i błagała o wybaczenie, przepraszała za to, że jest „wyrodną córką”, że nie może sprostać, że przez nią tato i brat piją.
Przepraszała, za to, że się uczy w szkole, zamiast zarabiać i pomóc rodzinie, przepraszała, że tylko nią żaden chłopak ze wsi się nie interesuje, przepraszała, że jeszcze nie chce wychodzić za mąż, że za dużo zjada na kolację, że czasami nie chce ojcu pójść po wódkę, że się wstydzi niekiedy.
Przepraszała także, za to, że jak tato lub brat biją po pijanemu to czasami chce im oddać, że wtedy bardzo źle o nich myśli.
Przepraszała, za to także, iż wbrew mamie wezwała dwa razy Policję, że w nocy uciekała kilka razy do sąsiadów zakłócając im spokój.
Błagała o wybaczenie za swe zmęczone, załzawione oczy w szkole, zwabiające uwagę nauczycieli, za nieodrobione lekcje i niewyuczony materiał.
Przepraszała, że nie zawsze udaje się jej ukryć siniaki, i że tak źle poskładała sobie złamaną przez brata rękę i za to też, że powiedziała o tym Joaśce.
Prosiła o wybaczenie jazdy autobusem „na gapę” – kilka razy, zamiast przejść piechotą te 11 kilometrów tak, jak tato chodził za młodu. Przepraszała, że denerwuje niekiedy ojca patrząc mu w oczy i mówiąc „tatusiu”.
Przepraszała, że nie chce słuchać o „syndromach”, „zespołach”, „schorzeniach” i „terapiach”.
Przepraszała, że nadal kocha i że nadal to umie, że nie ma za co, tylko mimo wszystko.

Grzegorz Słowik






Dziękujemy za przesłanie błędu