Trwa wczytywanie strony. Proszę czekać...
Piątek, 26 kwietnia. Imieniny: Marii, Marzeny, Ryszarda
03/12/2013 - 15:11

Rodzina i miłość rodząca się w codzienności. Anna Fedko

Kolejną uczestniczką konkursu organizowanego przez Fundację Sądecką i redakcję Sądeczanin.info „Największa miłość rodzi się w codzienności. Opowieść o mojej rodzinie” była Anna Fedko. Poniżej jej opowiadanie.
Anna Fedko – mieszkanka Nowego Sącza, szczęśliwa mama i babcia. Jej opowiadanie to wspomnienie o rodzicach. - Moja rodzina jest zwykła jak tysiące w Polsce, jednak dla mnie jest ona wyjątkowa , bo to moja rodzina – mówi pani Ania.
***
Historia mojej rodziny zaczyna się w 23 kwietnia 1915 roku. W tym dniu urodził się mój śp. tatuś. Niestety jego życie nie było usłane różami. Gdy był jeszcze dzieckiem, podczas panującej epidemii czerwonki zmarli mu rodzice, a jego wychowaniem zajęli się dziadkowie. To oni w miarę swoich możliwości zadbali o edukację ojca, oni też wpoili mu miłość do Boga i Ojczyzny.
Od najmłodszych lat mój tato pracował ciężko na roli. W listopadzie 1938 roku został powołany do wojska w 20 pułku piechoty Ziemi Krakowskiej , z przydziałem do pierwszej kompani strzeleckiej. Po przysiędze przeniesiono go w marcu 1939 roku do 3 baonu Korpusu Ochrony Pogranicza .W czasie służby wojskowej mojego taty niestety wybuchła wojna. Zamiast odwiedzin rodzinnych stron i spotkania z rodziną był wymarsz na front i walka z okupantem. Z swoim odziałem tato dotarł w okolice Biłgoraja. Tam podczas nieprzyjacielskiego nalotu został ciężko ranny odłamkiem wybuchającej bomby. Pamiętam jak mój tato nie raz wspominał koszmar tamtych dni. Siedząc na jego kolanach z zapartym tchem i podziwem słuchałam wspomnień. Zawsze powtarzał , że życie tam ocaliła mu sama Matka Boża. Opowiadał, że gdy tak leżał w jakimś dole ciężko ranny, co chwilę tracąc przytomność , w pewnym momencie zobaczył Piękną Kobietę, która okryła go niebieskim płaszczem mówiąc „nic się nie bój, jestem przy tobie, ja cię ochronię - będziesz żył”.
Po bombardowaniu został zabrany do szpitala w Biłgoraju. Tam po kilku dniach odzyskał przytomność i tu następny dramat, aby ratować życie trzeba było amputować mojemu ojcu prawą rękę tuż pod ramieniem. Ze szpitala tato wrócił w swoje rodzinne strony poraniony fizycznie i psychicznie. Tu musiał uczyć się żyć na nowo jako kaleka bez prawej ręki, a i lewa też nie była całkiem sprawna. Lecz nie poddał się i szybko wracał do zdrowia. Zajął się pracą na roli, ale poczucie obowiązku względem Ojczyzny w nim nie zgasło. Nie mógł walczyć z karabinem w ręku to pomagał partyzantom. Dostarczając im żywność , nosił różne meldunki, zawsze pomagał jak mógł. Na szczęście wojna się skończyła i mógł dalej pracować na roli.
Tak minęło pięć lat. Nastał rok 1950 i wtedy właśnie poznał swoją młodziutką przyszłą żonę. Moja mama urodziła się w 1933 roku. Jej życie też było ciężkie. Wojna przerwała beztroskie dzieciństwo. Pochodziła z bardzo licznej rodziny i od najmłodszych lat ciężko pracowała na roli. Takie to były czasy - w rodzinach żyło się ciężko, biednie, ale jednocześnie szanowano się nawzajem i uczono szacunku do Boga i siebie nawzajem.
Jak już wspomniałam w 1950 roku spotkali się moi rodzice i pokochali. Mimo tak dużej różnicy wieku i tego, że tato był inwalidą, bardzo się kochali i zawsze szanowali . W listopadzie 1950 roku wzięli ślub i zamieszkali w Kadczy (teraz Łazy Brzyńskie) u wujka mojego taty, który zapisał im swoje gospodarstwo. Tak zaczęła się ich proza i trud życia. Oboje bardzo ciężko pracowali na roli. Ojciec mimo swojego kalectwa robił wszystko lewą ręką - siał, orał, kosił. Rodzice doczekali się wspólnie jednego syna i trzech córek, jedną jestem ja .
Urodziłam się jako najmłodsza z dzieci. Moje dzieciństwo było wspaniałe i radosne. Żyłam otoczona miłością rodziców i rodzeństwa. Oczywiście jak każde z nas miałam swoje obowiązki i musiałam pomagać w gospodarstwie w miarę swoich możliwości. Rodzice mimo swojego zmęczenia zawsze mieli dla nas czas, aby wysłuchać naszych problemów i zawsze służyli swoją radą i pomocą. Wpajali nam zasady, uczyli miłości i wzajemnego szacunku. Moi rodzice choć prości ludzie bardzo się kochali i szanowali. Zawsze byli uczciwi i nigdy nikogo nie skrzywdzili. Swoim codziennym życiem, tym jak się do siebie zwracali i jak o siebie dbali, dawali nam przykład jak mamy żyć. Pamiętam , że mimo zmęczenia po ciężkim dniu pracy zawsze mieli dla nas uśmiech i miłe słowo. Tak przeżyli moi rodzice w wzajemnej miłości i zgodzie 35 lat.
Niestety nadszedł dzień 18 maja 1985 i zmarł mój ukochany tato. To był dla mnie straszny cios. Odeszła najdroższa mi osoba i to w momencie tak dla mnie ważnym , właśnie wkraczałam w dorosłość. To były ciężkie chwile. I chociaż minęło już 28 lat i czas trochę zagoił rany to zawsze w moim sercu jest mój tato, jego miłość, opieka i dobroć. Zawsze, gdy jest mi ciężko i smutno, proszę tatę w myślach o pomoc i radę. Wiem że jest przy mnie i mi pomaga, że mnie strzeże i ochrania. Cieszę się, że mam jeszcze moją mamę i mimo że ma już 80 lat jest w dobrym zdrowiu, że mogę ją odwiedzać i zawsze liczyć na jej miłość i pomoc.
Dziś gdy sama jestem mamą dwóch dorosłych synów i babcią, staram się kierować zasadami, które wpoili mi moi rodzice. Zasady te i wartości staram się przekazać moim dzieciom. Uczę ich miłości i wzajemnego szacunku, uczę ich także miłości do innych ludzi, uwrażliwiam na cierpienie drugiego człowieka. A wszystko to co umiem i potrafię zawdzięczam moim rodzicom, ich miłości i trosce.
Tę opowieść chcę dedykować moim rodzicom - Markowi i Bronisławie Gałysa w podziękowaniu za życie, za ich miłość i trud włożony w moje wychowanie. To rodzice swoim przykładem nauczyli mnie miłości do innych i pokazali wzorce życiowe. Za to i wiele innych rzeczy bardzo Wam kochani rodzice dziękuję. Niech Was Bóg błogosławi.

Córka ANNA







Dziękujemy za przesłanie błędu