Trwa wczytywanie strony. Proszę czekać...
Sobota, 29 czerwca. Imieniny: Pawła, Piotra, Salomei
11/06/2014 - 07:00

Mordercza walka z samym sobą. Tak zdobywa się najwyższy szczyt świata!

Niejeden z himalaistów został tam na zawsze. Tych, którym udało się zdobyć najwyższy szczyt świata jest około czterech tysięcy, w tym tylko 37 Polaków. Od 24 maja tego roku jest wśród nich także Zygmunt Berdychowski, pomysłodawca Festiwalu Biegowego Forum Ekonomicznego. Berdychowski szczegółowo opisuje morderczą walkę z samym sobą i mierzenie się ze swoimi słabościami w drodze na najwyższy szczyt świata. Relacja wzbogacona jest zdjęciami i filmikami.
Berdychowski wdrapał się na Mount Everest od strony północnej, tybetańskiej w ekspedycji zorganizowanej przez rosyjski klub 7 Summits Club. W grupie było siedmiu Szerpów oraz Polak, Ukrainiec, Irlandczyk i czterech Rosjan. Przewodnikiem był Irlandczyk – Noel Hanna.

Dla Sądeczanina wyprawa zaczęła się 9 kwietnia, kiedy poleciał z Warszawy do Katmandu (Nepal), następnie przelot do Lhasy (Tybet), a potem przejazd samochodami do obozu pod Mount Everest na wysokości 5300 m n.p.m. Wiele tygodni trwała aklimatyzacja, co polegało na stopniowym wchodzeniu w coraz wyższe partie masywu Mount Everestu, pobycie w II, III i IV obozie, powrocie  w dół, znowu w górę i tak przez wiele dni.

Poniżej relacja zdobywcy najwyższego szczytu świata.

Droga na szczyt. Wysokość 5300 m n.p.m.

Nasza baza. Było w niej wszystko: jadalnia, kuchnia, osobno namiot rekreacyjny, namiot-czytelnia, namiot-komputerowy, namiot lekarza, namiot-łaźnia. Każdy z uczestników wyprawy miał także swój namiot. Razem prawie trzydzieści namiotów różnej wielkości. Wszystko to ciężarówkami było przetransportowane z stolicy Nepalu do Tybetu.

Do wysokości 6400 m n.p.m. zasadniczym środkiem transportu pozostają jaki. Na swoich grzbietach wnoszą zaopatrzenie do obozów na wysokości 5800 m i 6400 m n.p.m. Aż trudno sobie wyobrazić co by było, gdyby tych poczciwych zwierząt tam zabrakło.

Wysokość 6400m n.p.m.

Baza na wysokości 6400 m n.p.m. To jest dzień, w którym cała nasza ekspedycja dzieli się na dwie części i pierwsza – grupa sześcioosobowa, idzie do obozu na wysokości 7100 m n.p.m. Razem spotkamy się dopiero na końcu wyprawy.

W obozie na 6400 m n.p.m. każdy z nas poznał swojego Szerpę, z którym będzie cały czas powyżej 8300 m n.p.m. Krótkiego komentarza wymaga chusta na twarzy. Otóż na tej wysokości powietrze jest bardzo zimne – a zwłaszcza wtedy, gdy idziemy pod górę. Warto wtedy na usta założyć bufa, aby powietrze, którym się oddycha było choć trochę cieplejsze. Wtedy po prostu się nie kaszle, a to jest niezwykle ważne.

Chwila przed wyjściem. Buf na twarzy i gogle czynią z człowieka prawie kosmitę, ale zabezpieczenie było super.

A tak wygląda nasza szóstka na chwilę przed wyjściem z obozu na wysokości 7100 m n.p.m. To też jest ostatni obóz, który ma, oprócz namiotów, także wspólną jadalnię. Właśnie skończyliśmy śniadanie.

Obóz na wysokości 7100 m n.p.m. i burza śnieżna. W porównaniu z tym, co było potem na wysokości 7700 m n.p.m., kiedy wracałem do bazy, był to zaledwie wiatr ze śniegiem.
 

Droga do obozu na wysokości 7100 m n.p.m., czyli droga na Przełęcz Północną.

Z tych najtrudniejszych odcinków ten i tak był najłatwiejszy, chyba przede wszystkim z tego powodu, że nie trzeba tu jeszcze korzystać z masek tlenowych, które z jednej strony stanowią jedyny ratunek, zwłaszcza na wysokości ponad 7700m n.p.m., a z drugiej strony jest z nimi sporo kłopotów.

Droga na Przełęcz Północną. Dwie liny poręczowe – rozpięte w ten sposób, by w najtrudniejszych momentach ci, którzy idą z góry, mogli bez problemu wymijać tych, którzy idą z dołu.

Ostatnia poręczówka przed Przełęczą Północną. Pogoda się tak popsuła. Najwyższy czas na dojście do bazy.

Wysokość 7100m n.p.m.

Zdjęcie wykonane z bazy na 7100m n.p.m., zaraz po dotarciu na miejsce. Świeci Słońce, wspaniałe widoki.

Droga do obozu na wysokości 7700 m n.p.m. Okno pogodowe (czas kiedy pogoda pozwala na wejście na szczyt) w tym roku trwało tylko półtora dnia, dlatego nie dziwi ten długi wężyk ludzi, którzy szli do góry.

Wysokość 7700m n.p.m.

Droga na 7700 m n.p.m. Stojący bokiem w oddali to nasz przewodnik. Na pierwszym planie – prawie niewidoczny, z wszywką Festiwalu Biegów na ramieniu, to ja. Tuż za mną Wład z Irkucka. Po aklimatyzacji, w ramach której byliśmy na 7500 m n.p.m bez tlenu. W drodze na szczyt tlen mieliśmy już od 7100 m n.p.m.

Poniżej zdjęcie podstawowego urządzenia, które pomaga we wspinaczce (w żargonie małpa). Przesuwasz do góry na linie poręczowej i zaraz po przesunięciu następuje blokada na ruch w dół. Dzięki temu, bardzo często ręce pracują tak jak nogi w marszu pod górę.



 

Taki widok rozciągał się przed każdym, kto na wysokości 7700 m n.p.m. wyruszał rano do następnego obozu na wysokości 8300 m n.p.m. Na tej wysokości każdy z uczestników wyprawy nocował już w namiocie z Szerpą, który przygotowywał posiłki i potem na szczyt niósł dwie butle tlenu, które były na wymianę.




 

Baza na wysokości 7700 m n.p.m. i stróżka ludzi, którzy schodzą z wysokości 7100 m n.p.m.

Widok z obozu na wysokości 7700 m n.p.m na szczyt Chang Ze, który dość często jest zdobywany jako aklimatyzacja do wejścia na Everest.

Dojście do obozu na wysokości 8300m n.p.m.

Spotkanie na wysokości 8300 m n.p.m. Jedna grupa wraca ze szczytu, druga dochodzi do obozu, z którego rozpoczyna się szturm. Wyjście nastąpiło około godziny 23.30, a wejście na szczyt około godziny 6.30. Potem już tylko zejście do bazy na wysokości 6400 m n.p.m., które trwa od siedmiu do trzynastu godzin.

Wysokość 8500 m n.p.m.

Grań Mount Everestu. Wysokość nie mniej niż 8500 m n.p.m. Na zdjęciu widać wiele lin poręczowych – to z poprzednich lat, bo my w tym roku mieliśmy czerwoną.

Po drodze na szczyt jest jednak kilka trudnych momentów. Drabina, którą widać na zdjęciu, ma prawie osiem metrów. To, co jest w jej pokonaniu najtrudniejsze, to niesłychanie wąskie szczeble oraz to, że jest ona przymocowana do ściany prawie pionowo (wrażenie ze zdjęcia, że jest inaczej, jest mylne), a na samym końcu trzeba się gimnastykować, aby z niej bezpiecznie zejść.

Druga drabina jest co prawda krótsza, ale samo wejście równie trudne. W momentach, gdy były przewężenia, trzeba było uważać na każdy ruch ręką czy nogą, bo zły wybór oznaczał zawsze, że trzeba się było cofnąć i jeszcze raz robić ten krok. A jak człowiek jest zmęczony, albo gdy za nim jest kilka osób, to zawsze wiąże się ze stresem.

Momentów, kiedy były takie ekspozycje (czyli miejsca, gdzie po jednej i drugiej stronie były takie strome ściany), było wiele. Zwłaszcza, gdy wracaliśmy – kiedy był już dzień i wtedy, gdy każdy z nas wiedział, że zdobył najwyższą górę świata. Były to trudne do pokonania odcinki, bo gdyby coś się człowiekowi przytrafiło na grani Mount Everestu, to praktycznie nie miałby szans na żadną pomoc.

Tak wygląda ostatni, nie więcej niż 200-metrowy odcinek przed samym szczytem.

Nasz irlandzki przewodnik i przedostatnia góra przed szczytem. I znowu – tak jak wcześniej – wrażenie, że to w miarę płaskie podejście. Jeszcze szczytu nie widzisz, ale już wiesz, że to niedaleko.

Chwilę po wejściu na szczyt. Plecak, w którym jest butla tlenowa, już leży na śniegu. I to jest ta chwila, kiedy człowiek może się cieszyć, chociaż nie pamiętam, aby to było moim udziałem.

To jest film, który zrobił na szczycie nasz irlandzki przewodnik. Jak się człowiek dokładnie przyjrzy, zwłaszcza w końcówce tego filmu, to zobaczy jednego z tych, którzy na zawsze zostali na Mount Evereście. Jak mówili mi członkowie naszej grupy – naliczyli takich ciał na grani aż osiem. Ponoć kilka w tym roku „sprzątnięto”, ale też kilka osób nie wróciło do bazy.




 

Jeszcze jedno zdjęcie na szczycie z flagą Województwa Małopolskiego i od razu myśl, że trzeba schodzić.

Początek zejścia, które było o tyle gorsze, że bardzo, bardzo daleko na obszarze, gdzie nie było już śniegu, było widać bazę na wysokości 6400 m n.p.m., do której mieliśmy dojść. To były takie małe punkciki, tak strasznie daleko, że aż trudno było uwierzyć, że można tam dojść.

Gdy już wróciliśmy do bazy na 5300 m n.p.m., wydawało nam się, że historia się skończyła. Tymczasem przyszedł taki śnieg, że w nocy trzeba było strzepywać go z namiotów, by było czym oddychać i żeby te nasze małe namioty nas w nocy nie przywaliły.

Akcja odśnieżania była prowadzona przy pomocy czego tylko się dało. Kucharz i... patelnia z kuchni.

Ostatni dzień pobytu w Himalajach. Jesteśmy już wszyscy w bazie na 5300 m n.p.m. i zajadamy się tortem, który przygotował nasz szef kuchni. Jak widać, jest niezłym kucharzem.

***

Do zdobycia Korony Ziemi, czyli najwyższych szczytów siedmiu kontynentów, brakuje p. Zygmuntowi już tylko McKinley’a (Ameryka Północna), który bezskutecznie szturmował w 2010 roku. Tę imponującą kolekcję rozpoczęło wejście w 2007 roku na Mont Blanc (Europa), następnie był Elbrus (Kaukaz) – 2008, Kilimandżaro (Afryka) – 2009, Aconcagua (Ameryka Południowa) – 2010, Masyw Winsona (Antarktyda) – 2011 i Piramida Cortensza (Australia i Oceania) 2012.







Dziękujemy za przesłanie błędu