Sąsiad potrzebny na godzinę lub jak kto woli sąsiedzi to skarb
Opowiem autentyczną historię:
Pewnego wieczoru zadzwoniłam do sąsiadów ( Zosi i Staszka- imiona zmienione na prośbę i życzenie zainteresowanych) odebrała Zosia, a ja chcąc być dowcipna mówię:
- Pani Zosiu, mam biznes do pani męża, ale najpierw musze z panią to załatwić. Potrzebuje męża na godzinkę.
A ona:
- Staszek, kończ się myć i wychodź z łazienki!. Młoda sąsiadka dzwoni , potrzebuje cię na godzinę.
Mnie szczena opadła- Dobra jest pani Zosia – co nie. Szacuneczek.
Taki sąsiad to skarb- jak to mówią- z takimi sąsiadami można konie kraść.
Moi drodzy nie dajmy się zwariować, covid jest groźny i to nawet bardzo, ale musimy jakoś żyć i funkcjonować . Raz ja byłam na kwarantannie, a kolejny raz jedni sąsiedzi, a potem inni – tak, że nawet nawzajem nie wiedzieliśmy o swoich perypetiach – dopiero po fakcie dzieliłam się z niektórymi uwagami i spostrzeżeniami co do kwarantanny. Gdy ja byłam na kwarantannie to wspomniani sąsiedzi ( Zosia i Staszek- oni wiedzieli o mojej kwarantannie, bo jednak mam z nimi bliższe relacje) dzwonili i pytali czy czegoś nie potrzebuje i jak mogą mi pomóc. Oczywiście, gdy i oni trafili na kwarantannę ( przyleciał do nich wnuk z zagranicy), to ja także na odległość , i z za płota pytałam jak mogę pomóc i czy czegoś nie kupić. Nie zachęcam teraz do jakich zmasowanych działań mających na celu natychmiastowe i bardzo bliskie kontakty z sąsiadami, głównie z uwagi na obecną sytuację pandemiczną. Ale jak zachowamy minimum środków ostrożności i zaleceń do jakich nas wszyscy namawiają, to można kontaktować się i odwiedzać z rodziną, przyjaciółmi i sąsiadami. Kiedyś pandemia się skończy, oby jak najszybciej, to wtedy proszę i zachęcam do prób nawiązania bliższych relacji z sąsiadami i znajomymi.
Nie twierdzę, że utrzymanie takich relacji jest łatwe i proste, ale gdy coś łatwo przychodzi, uznajemy to za oczywiste i nie cenimy tego. A stracić i rozluźnić bliskie relacje sąsiedzko-przyjacielskie jest też bardzo łatwo.
Mam przyjaciół, których swego czasu regularnie odwiedzałam i w ich domu czułam się jak u siebie, wpadałam do nich różnie i bardzo wcześnie rano tak ok. 7-8, kiedy oni dopiero co wstali i jeszcze w piżamach, jadłam z nimi śniadanie i piłam poranną kawę, a potem do domu wracałam, ale i bardzo późno 8-9 wieczór - kiedy do spania się szykować mieli. Te relacje trwały kilka lat, aż w tym roku z nastaniem covida ( a i też z innych względów) zmieniła się sytuacja, przestaliśmy się tak często spotykać, a i telefonów zdecydowanie z mojej strony było mniej, żeby nie powiedzieć wcale. Oczywiście jak zadzwonili to super się rozmawiało, tłumaczyłam się dlaczego ich nie odwiedzam, obiecywałam sobie i im, że to zmienię, że na pewno wpadnę w tygodniu, a tygodnie płynęły i płynęły i nie wiadomo kiedy 8 miesięcy minęło. Pewnie się zastanawiacie, po kiego grzyba to opisuję. A no po to, aby przekonać was do nawiązania relacji z sąsiadami, jeżeli ich w ogóle nie znacie, to wymyślcie jakiś pretekst . Wyjdźmy z domu i nawiążmy relacje z sąsiadami, uczyńmy z naszych „wrogów” znajomych i przyjaciół - zapytajcie o zdrowie, polećcie jakąś książkę, zapytajcie czy nie trzeba w czymś pomóc, pożyczcie do przeczytania miesięcznik Sądeczanin- pod hasłem, że to warto przeczytać albo co o tym sądzą, czy pamiętają jakieś wydarzenie tu opisane. Każdy pretekst jest dobry, tylko nie trzeba się zrażać i ponawiać co jakiś czas próbę ( tutaj miesięcznik sam nam o tym przypomni- jak kolejny numer się pojawi i go przeczytacie, to możemy podzielić się nim z sąsiadami), a po pewnym czasie nasze relacje sąsiedzkie będą wyglądać całkiem inaczej.
Wspomnianych przyjaciół ( no bo nie sąsiadów) wreszcie po długiej przerwie odwiedziłam, wpadłam jak zwykle wcześnie rano, dokładnie 7.45 ( dla jasności sytuacji to podaję) – weszłam do domu- nic, że ciemno i cicho- zaświeciłam latareczką w komóreczce i do kuchni na paluszkach pośpieszyłam. No i czekam, po 5 minutach postanowiłam zadzwonić:
- Cześć Kasiu. Co byś powiedziała na to, że może wpadnę do was…?
- Wpadaj, oczywiście, że zapraszamy.
- Wiesz,…. bo ja już u was w kuchni siedzę.
Zeszli na dół, Kasia z dziećmi, ucieszyli się na mój widok, oczywiście ponarzekali, że ja jak po ogień wpadam, że mogłabym po ludzku na dłużej, a nie na parę minut ( no to powtórzyłam ten sam ”numer” dwa dni później i w tym tygodniu też tak zrobię). Jak siedzieliśmy przy stole w kuchni- tak w ogóle to kuchnie uważam za serce domu- uwielbiam w nich siedzieć i zawsze jak mogę wybierać, to wole je niż pokoje czy salony- słuchając swoich opowieści co się wydarzyło, historii było tak dużo, że nie dało się ich wszystkich opowiedzieć, trzeba było je przerwać w najciekawszym momencie, bo ja do pracy, a oni do przedszkola musieli jechać. Ale jak wspomniałam znowu do nich wpadłam – więc lista historii troszkę się skróciła, choć nadal jest dość długa. I wiecie co- jak taki mały szkrab- trzy i pół letnia Karolinka wdrapała się na moje kolana, przytuliła się i zaczęła opowiadać co w domu i przedszkolu słychać – świat się zatrzymał, było tak jak w filmach – wszechświat zamarł, rzeczy trafiły na właściwe miejsce - były tam, gdzie być powinny.
Tylko tyle powiem, że dla takich godzin, że dla takich chwil i momentów warto żyć i być.
Czego Wam i sobie życzę. Miłego dnia.
Następy tekst z cyklu- Ciocia B. prezentuje- Niech żyje maseczka
P.S. – na zdjęciu kolejne ciasteczka orzechowe, które upiekłam wczoraj, bo poprzednie nie uwierzycie w y p a r o w a ł y.