Trwa wczytywanie strony. Proszę czekać...
Sobota, 29 czerwca. Imieniny: Pawła, Piotra, Salomei
10/02/2014 - 14:17

Wspomnienie o Lesławie Borysiu. Był dobrym człowiekim

Wczesne popołudnie 5 lutego 2014 roku, słońce świeci wiosennie, mały placyk przed kaplicą cmentarną na ulicy Śniadeckich w Nowym Sączu szczelnie wypełniony przyjaciółmi, współpracownikami, znajomymi Lesława Borysia. Dzisiaj przyszli wszyscy ci, którzy chcą być z Nim, w tej krótkiej, ostatniej drodze.
Jest poczet sztandarowy Straży Miejskiej, są wszyscy ważni z Urzędu Miasta, prezydenci, dyrektorzy, radni, są koledzy i rodzina. W rękach kwiaty, na twarzy skupienie, w sercach smutek i żal, refleksja.

*
LESŁAW BORYŚ urodził się w Nowym Sączu 27 września 1949 roku.
Dzieciństwo spędził w Marcinkowicach.
Jego ojciec, Stanisław Boryś, był budowniczym Szkoły Rolniczo-Ekonomicznej w Marcinkowicach i przez 30 lat (1950-1980) sprawował funkcję jej dyrektora .
Był postacią ogólnie szanowaną i lubianą. Był nie tylko pedagogiem ale przede wszystkim wielkim społecznikiem. W uznaniu jego zasług Rada Państwa nadała mu Order Sztandaru Pracy I klasy.
Los wyznaczył mu miejsce w kręgu spraw wsi i ziemi, zatem zagospodarował to swoje miejsce najlepiej jak potrafił. Uczył młodzież i w ciągu całego życia również uczył się sam, gdyż jak twierdził - chciał być człowiekiem godnym nauczycielskiego kawałka chleba, a ludziom móc patrzeć prosto w oczy.
Takie właśnie wartości przekazał również swojemu synowi Leszkowi. Chciał mieć pewność, że nigdy nie będzie się za niego wstydzić, że pójdzie między ludzi przygotowany i wychowany według jego prawideł: dobra, piękna, uczciwości i prawdy.
Był pasjonatem fotografii. Fotografował wszystko, od trzmiela, który usiadł na liściu czy kwiatów w ogródku sąsiadki, po krajobrazy z podróży i zdjęcia najbliższych mu osób: żony, córki i wnuczki.
W czasach gdy jeszcze nie było fotografii cyfrowej rozkładał w kuchni swój gigantycznych rozmiarów powiększalnik, gilotynę do przycinania brzegów zdjęć, pojemniki do moczenia fotografii i całą noc, ku rozpaczy żony, która musiała potem sprzątać, produkował swoje małe dzieła. Następnie wszystko skrzętnie wkładał do albumów i starannie opisywał. Kiedy dostał od żony w prezencie aparat cyfrowy, o którym marzył, cały sprzęt, o którym mowa wyżej został przez niego starannie zapakowany i wyniesiony do piwnicy. Pomimo że żelastwo zajęło prawie całą jej powierzchnię pod żadnym pozorem nie pozwolił nikomu go wyrzucić. Jak stwierdził: „Może jeszcze kiedyś się przyda”.
Drugą po fotografii pasją Leszka były książki. Posiadał ich całe mnóstwo. Zajmowały one miejsce w szafach i na pułkach w mieszkaniu. Chociaż pod ich ciężarem uginały się meble, każdy tom był dla niego cenny i nie mógł być wyrzucony.
Leszek kochał także góry i wędrówki po turystycznych szlakach. Beskidy czy Tatry były ulubionymi miejscami jego wędrówek. Często zabierał ze sobą żonę, córkę i wnuczkę ale lubił też pobyć sam ze sobą, gdyż jak twierdził; „Nie można lepiej nabrać dystansu do wszystkiego, jak stanąć na szczycie góry, zaczerpnąć świeżego powietrza i spojrzeć dookoła”.
Nie wyobrażał sobie zimy bez jazdy na nartach a lata bez pływania w morzu czy choćby basenie. Nawet podczas trwania jego ciężkiej choroby, nie odpuścił ani jednej ani drugiej aktywności. W listopadzie przeszedł ciężka operację ratującą życie, a w marcu szusował na stoku w Tyliczu, Wierchomli czy Jaworzynie. Pomimo swoich znacznych ograniczeń zdrowotnych wymagało to od niego niesamowitej siły woli i samodyscypliny ale na Leszka nie było mocnych. Nie znosił biernego siedzenia w czterech ścianach i użalania się nad sobą.
Był również wielkim miłośnikiem zwierząt. Wszystkie okoliczne psy i koty wiedziały, że zawsze mogą liczyć na podrapanie za uchem. Ukochanemu przez niego psu sąsiadów, w których Leszek garażował samochód, przynosił suche kromki chleba i kładł na zderzaku. Wśród znajomych słynna była jego hodowla czarno-białych myszek japońskich, którą zapoczątkował jego syn a potem przejął Leszek. Zaczęło się od dwóch sztuk: Tuptusia i Klary, które przybiegały do Leszka i właziły na niego a skończyło się na kilkudziesięciu małych stworzeniach, z których każde miało swoje imię.
Uwielbiał jeździć samochodem. Twierdził, że za kierownicą odpoczywa. Swoim pierwszym samochodem, Fiatem 126 p, wspólnie z rodziną kilkakrotnie pokonał trasę nad morze i z powrotem. Jako że na bagażniku umieszczonym na dachu ułożone były walizy i wózek dziecięcy syna, a rejestracja NSA świadczyła o pochodzeniu kierowcy - u celu podróży niektórzy kierowcy kręcili głową z niedowierzaniem że maluch dał radę a inni wręcz gratulowali odwagi. Gdyby tylko wiedzieli ile usterek po drodze Leszek własnoręcznie usunął, aby rodzinę mógł dowieźć na miejsce. Słynna historia rury wydechowej, która odpadła z samochodu po drodze, a którą Leszek przymocował pończochą na zawsze pozostawiła ślad na jego dłoni.
W styczniu 2002 roku urodziła się Leszkowi bodaj największa jego miłość, chluba i duma - wnuczka Milena. Od dnia jej urodzin absolutnie każdy dzień, każdą swoją aktywność podporządkował właśnie jej. Zawsze powtarzał, że "dziadostwo" to najlepsze co mogło go spotkać. Dokumentował fotografiami najważniejsze momenty jej życia, uczył czytać, pływać, jeździć na nartach, organizował wycieczki piesze i rowerowe. Angażował się w życie przedszkolne i szkolne. Nawet w ostatnich dniach życia, kiedy już nie mógł mówić, na dźwięk imienia wnuczki jego twarz i oczy rozpromieniały się. Tyle rzeczy chciał jej jeszcze powiedzieć, tyle rzeczy nauczyć... nie zdążył

Leszek do końca wierzył, że jego leczenie zakończy się sukcesem. Przeszedł trzy ciężkie operacje w ciągu dwóch lat. Wziął dwanaście cykli agresywnej chemioterapii. Pomimo że w tym okresie jego życie koncentrowało się głównie na pobytach w szpitalach w Krakowie, Krynicy, Gorlicach i Nowym Sączu zdołał na kilka miesięcy wrócić do pracy w Urzędzie Miasta, która była dla niego całym życiem. Najbliżsi do końca nie odebrali mu wiary w wyzdrowienie, a on sam jeszcze w grudniu (czyli 2 miesiące przed śmiercią) telefonował z łóżka szpitalnego do swoich współpracowników i swój zły stan zdrowia tłumaczył jedynie powikłaniami pooperacyjnymi, które, jak sądził, powoli zostaną wyleczone. Swoją chorobę do końca znosił z godnością. Starał się jak najdłużej być samodzielnym i nieuzależnionym od innych. Tak jak w całym swoim życiu nie stawiał siebie na pierwszym planie tylko martwił się o innych. Jak poradzą sobie bliscy, jak dadzą sobie radę w pracy.
*
Krótka, wprost symboliczna uroczystość dobiega końca. Może nawet zbyt krótka. Urna w rodzinnym grobowcu, zasypanym kwiatami. Wielka szkoda, że mimo obecności tylu osób nikt nie dostrzegł Twojej 20-letniej pracy jako samorządowca i w przemówieniu nad grobem nie przypomniał Twoich zasług dla Nowego Sącza. Zawsze z „drugiego szeregu”, nie czekając na pochwały pracowałeś sumiennie i z oddaniem dla Miasta. Nigdy nie zapytałeś czy warto...
Wszyscy, którzy Cię spotkali, będą Cię pamiętali jako osobę o wielkiej kulturze osobistej, skłonnym zawsze pomagać innym – byłeś DOBRYM CZŁOWIEKIEM !

Przyjaciele












Dziękujemy za przesłanie błędu