Trwa wczytywanie strony. Proszę czekać...
Środa, 24 kwietnia. Imieniny: Bony, Horacji, Jerzego
25/05/2017 - 20:50

Witold Kaliński: Miejsca kultury...

Miejscem kultury jest muzeum, biblioteka, filharmonia, teatr, kino w różnych postaciach, np. wypożyczalni, operetki, sceny kabaretowej, izby pamięci itd. To oczywiste i stare niemal jak sama kultura (teatry starożytnej Grecji, biblioteki Aleksandrii, Pergamonu…) Każde z tych miejsc nasycone jest konkretną „materią kultury”: muzyką, książką, obrazem, słowem mówionym, a także rekwizytem – znakiem czasu. Istnienie owych miejsc-instytucji jest uzasadnione specyficzna dla nich materią sztuki (lub rzemiosła).

Witold Kaliński

Innym rodzajem miejsca kultury były już od dawna w Polsce domy społeczne. Miały one szerzej zakrojone cele, ale kultura, zazwyczaj lokalna, spełniała i tu znaczną rolę. Pierwszy taki dom powstał w XVIII wieku na Wileńszczyźnie, drugi założył Stanisław Staszic w Hrubieszowie. Od drugiej połowy XIX wieku zaczęły powstawać czytelnie stowarzyszeń społeczno-kulturalnych. W 1877 roku istniały w Polsce trzy domy społeczne, w 1926 roku było ich ponad 700, a dziesięć lat później – już ponad 5000. I właśnie SPOŁECZNY charakter tych inicjatyw był ich wyróżnikiem. Innym – niezaistnienie podziału na „dających” i „biorących”; podział, jeśli był, to jedynie na inicjatorów, osoby bardziej i mniej aktywne. Jednak co do zasady wszyscy byli uczestnikami.

W PRL-u „plan rewolucji kulturalnej” zaczęto wdrażać od 1948 roku, by uchronić „masy robotniczo-chłopskie” od kultury „pańskiej”. Powstawały z jednej strony przyzakładowe domy kultury (w gestii licencjonowanych związków zawodowych), z drugiej (i nieco później) – państwowe, terytorialne. Te ostatnie powstawały od 1962 roku. Był to „państwowy mecenat kultury”, z wszystkimi konsekwencjami ideowymi, po części alternatywny wobec tłumionej wtedy aktywności instytucji kościelnych. 

Domy kultury w PRL-u,  podległe Ministerstwu Kultury i Sztuki, zatrudniały tysiące etatowych pracowników i stały się natychmiast groteskowym połączeniem trzech grup ludzi: urzędników, „działaczy” i twórców, znajdujących tu cichą przystań. Powiedzmy od razu, że owe domy kultury czyniły niemało dobrego, ale też wraz z opieką państwowego mecenasa wprowadzały oczywiste zniewolenie ducha twórcy i lenistwo biernego uczestnika „kultury ludowej” – dziś powiedzielibyśmy: popkultury. Wprowadzono, oczywiście, pomiar efektywności „produkcji kulturalnej”, tragikomiczne wynaturzenie ideałów Cypriana Norwida.

Na marginesie trzeba dodać, że instytucjonalizacja kultury miała ustrzec czyste dusze ludu przed degeneracją „Zachodu”, alkoholizmem (słynne picie kawy zamiast golenia wódy: „Maryśka, jeszcze cztery po turecku!”), mistycyzmem i innymi zbrodniami. Innym zadaniem domów kultury było podporządkować sobie aktywność ogólnospołeczną, bo w okresie rządów Władysława Gomółki już dopuszczono istnienie (licencjonowanych) stowarzyszeń. Te więc lokalne stowarzyszenia powinny się czołgać u nogi dyrektora domu kultury (a lepiej: sekretarza partii) dla uzyskania drobnych korzyści: miejsca na wystawę, na próby orkiestry, zabawę itd. W tym zakresie rzeczywistość XXI wieku jest spotęgowaną realizacją założeń radzieckich, towarzysza Łunaczarskiego i jego partyjnych kolegów. Zamiast słowa „towarzysz” można dziś podłożyć „kolega wójta” czy „desygnowany przez proboszcza”. Wolne stowarzyszenia czy ludzie z inicjatywą tłoczą się w przedpokoju, by potwierdzić opinię, że ten, kto wolny, nie może liczyć na wsparcie. Jedynie na zawiść.







Dziękujemy za przesłanie błędu