Trwa wczytywanie strony. Proszę czekać...
Poniedziałek, 6 maja. Imieniny: Beniny, Filipa, Judyty
13/04/2013 - 12:03

Poeta amator z Maszkowic: Życie go nie oszczędzało, ale wciąż je kocha

Żona mu umarła, kiedy był mężczyzną w sile wieku. Został wtedy sam, z pięcioletnim synem, zrozpaczony, z dala od rodzinnych stron. Był początek lat 80-tych, wszystko na kartki, stan wojenny... Mimo to nie poddał się, nie załamał, lecz walczył wytrwale o lepsze jutro. Franciszek Opyd, poeta z Maszkowic, opowiada nam dziś o swoim życiu.
Po ukończeniu szkoły zawodowej w Nowym Sączu, gdzie uczył się w zawodzie ślusarz – mechanik, 18 –letni zaledwie Franciszek opuścił rodzinne strony i wyjechał za pracą do Cieszyna.
- Pracowałem tam przez rok, potem na dwa lata armia wzięła mnie w kamasze – wspomina. – Po wojsku wróciłem do Cieszyna, ale na krótko. Po zaledwie trzech miesiącach przeniosłem się do Jastrzębia-Zdrój.

Był rok 1975. Franciszek Opyd zaczał na Śląsku pracę jako kierowca ciężkich samochodów oraz wywrotek. Mieszkał w tym czasie na kwaterze prywatnej. Pewnego dnia zwrócił uwagę na dziewczynę, która również wynajmowała mieszkanie, ale w budynku obok.
- Miała na imię Wiesława, pochodziła ze Strzelina na Dolnym Śląsku – mówi pan Franciszek. – W Jastrzębiu miała siostrę, przyjechała tu do pracy. Była operatorem dźwigu budowlanego, fach jak na kobietę nietypowy, ale tak się kiedyś pracowało. No i nie był to taki duży dźwig, jak dziś – dodaje.

Pewnej niedzieli Franciszek, który w dni świąteczne jadał posiłki poza domem, zaprosił Wiesławę na obiad. Tak zaczął się ich związek.
- Po zaledwie roku znajomości, w 1976 roku, wzięliśmy ślub – mówi Opyd. – Rok później na świat przyszedł nasz syn, Robert.

Wszystko układało się, jak trzeba. Była praca, stabilna, w państwowych przedsiębiorstwach, znalazło się też dla młodego małżeństwa nowe, ładne mieszkanie w pachnącym świeżością bloku. Tak mijały kolejne dni, tygodnie, miesiące – szczęście rodzinne małżonków trwało nieprzerwanie, podobnie jak gorące uczucie, które ich połączyło. Oboje czuli, że – choć wyrwani ze swoich rodzinnych miejscowości – tu, na Śląsku, odnaleźli zarówno miłość, jak i swoje miejsce na ziemi. Prowadzili zwykłe, spokojne, stabilne życie.

Nie przeczuwali tego, co szykuje im los…

Sielankowy, jak dziś nazywa go dziś Franciszek Opyd, okres nie trwał długo. Zaledwie dwa, trzy lata do momentu, kiedy Wiesława zaczęła chorować.
- Miała coraz częstsze zawroty głowy, nie mogła złapać równowagi, do tego doszły też bóle głowy – opowiada pan Franciszek. – Martwiłem się o żonę, miałem przecież tu, w Jastrzębiu tylko ją i synka, całą swoją rodzinę zostawiłem w rodzinnych Maszkowicach na Sądecczyźnie.

Lekarze nie potrafili zdiagnozować, co dolega Wiesi.
- Nie było takich narzędzi diagnostycznych jak dziś, nie było komputerów – mówi Opyd. – Żona długo jeździła po szpitalach i lekarzach, nim wreszcie okazało się, co jej dolega.
Wreszcie postawiono diagnozę. Kobieta cierpiała na wodogłowie.
- Nazwali to zespołem chorobowym w przebiegu wodogłowia wewnętrznego – wspomina pan Franciszek. – Kiedy już było wiadomo, co jej jest, wdrożono leczenie. Przyleciał nawet do Jastrzębia śmigłowiec z Białegostoku, by przetransportować próbki, pobrane w efekcie punkcji z jej kręgosłupa w celu wyhodowania na tym jakichś komórek czy bakterii… - wzdycha.

Jak mówi Opyd, wodogłowie żona miała prawdopodobnie od dziecka, natomiast objawiło się to dopiero w dorosłym życiu. Ciśnienie w głowie powodowało ucisk na jakiś splot nerwowy, co było przyczyną zawrotów i bólów głowy.
- Był strach, było przerażenie, rozpacz, nerwy, pytania, co będzie dalej? – mówi. – Żona w szpitalu, rokowania niepewne, a tu w domu małe dziecko do wychowania, synek, który pyta o mamę. Załatwiłem mu miejsce w przedszkolu, odwoziłem go tam przed pracą lub po pracy, w zależności od zmiany, jaką akurat miałem. Kiedy zaś miał wolne dni, a ja pracowałem, brałem go ze sobą do ciężarówki i mały jeździł ze mną. Można powiedzieć, że od małego miał do czynienia z samochodami i techniką, nic więc dziwnego, że szybko opanował jazdę dużym samochodem i dziś jest kierowcą – zaznacza pan Franciszek.

Tymczasem rokowania żony pogarszały się. Lekarze podjęli decyzję, że kobieta pozostanie w szpitalu już do końca. Nie można było jej wyleczyć…
- Wiesia zmarła w nocy, 23 stycznia 1982 roku. Rano dostałem telegram o jej śmierci. Ciężko opisać, co się czuje czytając coś takiego i mając przerażającą świadomość, że ukochanej kobiety już się nie zobaczy – wspomina pan Franciszek. – Człowiek dorosły zrozumie, bo śmierć, przemijanie, to część życia, nawet jeśli następuje w tak młodym wieku. Ale jak to przekazać dziecku? Jak mu powiedzieć, że nie zobaczy już nigdy ukochanej mamy?

Rozpacz, łzy, przerażenie, ból ponad wszystko po stracie ukochanej żony i matki, poczucie ogromnej niesprawiedliwości od losu – tak wyglądały kolejne dni obu pozostawionych samotnie mężczyzn, dużego i małego.
- Pamiętam strach, przecież Robert miał dopiero pięć lat, a ja nie wiedziałem, jak sobie poradzić? – mówi pan Franciszek. – Musiałem mu przecież być i ojcem, i matką.
Udało się pogodzić pracę z wychowywaniem dziecka, mało tego – bardzo pomogli panu Franciszkowi obcy ludzie. Zarówno sąsiedzi, jak i żony jego kolegów z pracy – wszystkie te osoby otoczyły Roberta opieką, wspierały też jego tatę. Panu Franciszkowi wciąż było ciężko, ale czuł pomoc i bardzo jej potrzebował.

Syn skończył przedszkole, poszedł do szkoły podstawowej. Pan Franciszek pomagał dziecku w nauce, rano odprowadzał do szkoły, po zajęciach z niej zabierał. Prał, gotował, wychowywał, dzieląc czas jedynie między syna, który był dla niego najważniejszy, pracę, a sen. I tak przez kilka lat.
- Pytano mnie, jakim cudem daję radę sam wychować syna i wszyscy dziwili się, że idzie mi to bardzo dobrze – uśmiecha się dodając, że to właśnie dzięki synowi przeżył jeden z najpiękniejszych momentów swojego życia – a kto wie, czy i nie najpiękniejszy:
- Jechaliśmy kiedyś autobusem, była piękna pogoda – opowiada. – W pewnej chwili Robert przez szybę dostrzegł dwójkę ludzi na zewnątrz. Kobieta i mężczyzna, oboje byli pijani i spali na ulicy, a ludzie obojętnie przechodzili obok. Syn popatrzył na nich i naraz zwrócił się do mnie. Tato, zapytał, czemu ja nigdy nie widziałem ciebie pijanego? Ja mu na to: wiesz, synu, w życiu trzeba myśleć, podejmować mądre decyzje. Po chwili spojrzałem na niego i spłynęło na mnie takie zrozumienie całej sytuacji – bo i ja swojego ojca nigdy w życiu nie widziałem pijanego. Poczułem też niesamowite ciepło w sercu i naraz ogarnęło mnie niewysłowione szczęście, że mam syna, że on nigdy nie widział mnie pijanego, że byłem dla niego dobrym ojcem. Ta akceptacja, zrozumienie i bezgraniczną miłość, które w tamtej chwili od niego otrzymałem, pamiętam do dziś. To był dowód, że wychowałem go najlepiej jak umiałem, na mądrego, odpowiedzialnego człowieka – podkreśla.

Wkrótce pan Franciszek spotkał na swej drodze kobietę, która miała córkę w wieku Roberta. Zaczęli się spotykać, potem postanowili iść razem przez życie. Z tego związku narodził się drugi syn pana Franciszka, Rafał, dziś inżynier górnictwa.
- Spędziliśmy ze sobą kolejne 20 lat, jednak rozstaliśmy się – wyznaje pan Franciszek. – Dzieci były już duże, więc tak tego nie odczuły, a my postanowiliśmy wieść osobne życie.

Franciszek Opyd mieszka samotnie od pięciu lat. Ma obecnie 59 lat. Z obydwoma synami utrzymuje bardzo dobry kontakt. Jest z Roberta i Rafała bardzo dumny.
- W dzień pracuję, obserwuje ludzi, świat, po pracy siadam do pisania, do którego zachęcili mnie znajomi – mówi (o wierszach Franciszka Opyda pisaliśmy tu: Franciszek Opyd - poeta amator, piewca sołtysów oraz tu: Sądecki poeta Franciszek Opyd bohaterem reportażu w lokalnej telewizji). – Przelewam na papier swoje spostrzeżenia, refleksje, ubieram w słowa to, co chcę przekazać światu. I jest mi tak po ludzku, tak zwyczajnie, bardzo miło, kiedy ktoś przeczyta mój wiersz i widzę, że podoba mu się to – uśmiecha się wzruszony.

Do pisania wierszy - pierwsze powstały, kiedy jeszcze był w szkole zawodowej - wrócił w 2001 roku. Wydał tomik własnej poezji "Barwy życia", który jest do kupienia m. in. w Merlinie. Czytając jego poezję warto mieć na uwadze to, że wyszła ona spod ręki człowieka, którego życie nie oszczędzało. Pomimo jednak dramatów i ciężkich chwil, jakie go spotykały, wciąż umie dostrzec piękno i uroki życia. Nie jest zgorzkniałym, smutnym człowiekiem, a pełnym życia twórczym mężczyzną, dumnym ojcem dwóch synów i prawdziwym synem Sądecczyzny, którą wciąż kocha, wciąż wspomina i do której zawsze z radością wraca.

Zygmunt Gołąb
Fot. ANP, sxc.hu, Zog







Dziękujemy za przesłanie błędu