Poeci Sądecczyzny: Małgorzata Lebda
ubijać masy mgieł
zwyciężyć wiatr na pięści
przejść ile się da
głębiej
szybować motylem
na trzecie jabłko
w konstelacji konara
ponad podparty o kij czas
mierzyć życie w ilości oddechów na krokochwile
wietrznie spóźniać się na czas
Przechyba, 24 X 05
erotyki
I
Jej nagie udo
w jego zaciśniętej myśli
II
Jego zaciśnięta myśl
w jej gołej wyobraźni
III
Jej goła wyobraźnia
w jego erotycznej pościeli
elegia o sobie
samej do przodków
zdarzyłam się
jestem
49 kilo z
powtarzającym motywem
mrugania
30.08.2005
halny wiatr
ma coraz chudsze dłonie zapala papierosa wciąga
dym spoglądamy z werandy na styczniowe ciało wsi poorane
miedzami pod opuszkami palców gwóźdź wszystko tutaj pachnie
woskiem milczymy czuję się jakbym była jego pierworodnym
synem od starego sącza pełzną ciemne chmury halny modeluje
linię lasu zostawia po sobie wiatrołomy złe samopoczucie reumatyzm
wplata zimne dłonie w moje włosy wytrąca papierosa wsysa dym a nocą
podchodzi do okien zlizuje chłód drąży
stary sącz
wchodzimy w szpary ulic okna są tak nisko
że boimy się nie podglądać miasto przyjęło w siebie śnieg
pod którym dogasają liście tutaj można zaczynać wszystko
od początku dlatego zaczynamy od środka masz zimne dłonie
opowiadasz o runach miałem
o tobie sen po tym milkniesz dotykasz kamieni tak jak chciałabym
być dotykana na placu kobiety pulchne jak bochny chleba
sprzedają jaja ser kryste ponie jag ślizgo mówi jedna z nich
o czerwonych od mrozu dłoniach w klasztorze wybijają południe
z ust do ust przechodzą słowa anioł poński zwiastowoł ponnie
maryi i poceł wrzucamy po monecie do studni bo żyją w nas
zabobony a my je karminy miejscami sobą pytaniem co dalej?
studnia
wkładaliśmy w usta jesień a jej cierpki smak krzywił nasze gładkie
twarze był to czas palenia naci pieczenia dojrzałych warzyw w rozgrzanej
brandrurze grzmoty odeszły a z nimi niepokój nastała cisza przed zimą
winogrona oplotły drzewa i dach stodoły a ich ciemne grona dochodziły
w szklanych dymionach dlaczego właśnie wtedy przyciągała nas otwarta
studnia ta czarna tafla do której ojciec kilka lat wcześniej wrzucił
tajemniczą rybę a z której wszystkie nasze tłuste zwierzęta piły
krystaliczny chłód?
to właśnie do niej wiosną wpadła stara rogowska podobno czasem
słychać tam świsty cały jej strach
biały chleb
siostro przyzywamy noc nasze dłonie mają skłonność obwieszczania nasze
ruchy są skupione i powolne skierowane w stronę lasu ale czy słyszysz?
za drzwiami słychać ciężkie kroki ojca który układa na stole świeże mięso
świni rankiem rozpali ogień w palenisku wędzarni chłopi będą odwiedzać
nasz dom z flaszkami samogonów będą po nich przychodzić postawne
baby w długich fartuchach i dzieci o szklanych oczach będziemy do nich
podchodzić jak do dzikich zwierząt będziemy je obwąchiwać podobni
do dzikich zwierząt i rozpoznawać tak będzie a matka poda nam na
zimnym talerzu ciepłe podgardle i biały chleb
ziarna cieciorki
chodziło o śmierć o jej ciemne włosy przechodzące w noc a noce
w beskidzie sądeckim są szczególnie gęste tak tato daliśmy się uwieść
i oswoiliśmy utratę aż zaczęła być nam bliska miejscowi przynosili na
ustach alkohol i zabobony należy wkładać po ziarenku cieciorki pod skórę
to pomaga nic nie pomaga rośliny słabną a zwierzęta opuszczają dom
więc znosimy do zimnego pokoju jedlinę niech przypomina las
znosimy do zimnego pokoju kamienie niech przypominają dno rzeki
znosimy do zimnego pokoju kłosy zbóż niech przypominają sierpień
znosimy do zimnego pokoju strącone z gniazda pisklęta są wilgotne
ciepłe
wielkanocne święcenie pól: dzielenie
idziemy z ojcem w pola w dłoniach trzymamy krzyżyki
z leszczyny i bibuły i święconą wodę (w plastikowych
butelkach po piwniczance) towarzyszą nam psy
tłuste ze lśniącą sierścią płoszą z brzeziny lisy
ojciec wbija krzyż w kamienistą ziemię przeklęty flisz mówi
a mi przychodzi na myśl że za kilka miesięcy w sierpniowym
upale będziemy tu kosić pszenicę (to tu ojciec po raz pierwszy
opowie nam o śmierci nałoży jej maskę lasu)
w dole wsi biją dzwony kościoła
schodzimy z ostatniego pola
każda z nas próbuje zatrzymać
na sobie uwagę ojca
już przy domu w świetle wysokiego ogniska myślę
w jaki sposób dzielimy go pomiędzy siebie: nierówno
niesprawiedliwie
lipiec: miodobranie
wyparzamy butelki po wódce ojciec donosi do kuchni
wypełnione miodem bańki czekamy aż zelżeje upał i nocą
nalewamy do nich ciemny miód od starego sącza nadciąga
burza na jej dźwięk kuba uderza łapami w wejściowe drzwi
po nieodległych grzmotach wyżeł zbliża się do szyby werandy
na wzgórzu pod lasem płonie stodoła deszcz podsyca płomień
wieś już tam zmierza pies wyrównuje oddech tak ogień
zawsze go uspokajał
Małgorzata Lebda