Trwa wczytywanie strony. Proszę czekać...
Wtorek, 30 kwietnia. Imieniny: Balladyny, Lilli, Mariana
03/11/2022 - 16:00

Jazz, a rozpad sowieckiego totalitaryzmu: prawie się udało

Muzyka jazowa i totalitaryzm w Rosji od lat współtworzyły bardzo dziwne relacje, które przechodziły przez różne etapy: od wzajemnego przyglądania się w latach 20. przez skrzywioną symbiozę wychodzącą z błędnych założeń w latach 30. i totalną zniewagę okresu stalinowskiego aż do sprzymierzenia się z resztą świata w latach 60.

Żadna muzyka nie wywoływała tak ostrych i radykalnie sprzecznych uczuć w ZSRR i zarazem żadna nie przyczyniła się w takim stopniu do zniesienia „żelaznej kurtyny”. Jak to było i co zawdzięczamy jazzowi?

Co zwykły obywatel wie o jazzie? Właściwie prawie nic. Fani tej muzyki, choć już w większości mocno zestarzali, pewnie potrafią wymienić kilkadziesiąt nazwisk, albumów, utworów, natomiast gdy chodzi o znaczenie gatunku dla społeczeństwa, o samą sytuację, w której on wyszedł na jaw zza kulis nudnej estrady, mało kto zdaje sobie z tego sprawę.

Skupiając się przeważnie na Rosji, obecnym agresorze, wypada zaznaczyć smutną rozbieżność między tym jak dużo jazz kiedyś dla niej znaczył, a jak mało ostatecznie zdołał osiągnąć. W sumie ten paradoks rosyjskiej społeczności towarzyszy jej co najmniej od czasów imperium.

Gdyż zaszła mowa o cesarstwie – jazz po raz pierwszy, bardzo wcześnie na miarę tej okolicy, pojawił się na rosyjskich terenach w 1922 roku, po jego upadku. Choć właściwszy byłby rok 1921 – wówczas artysta, Żyd rosyjskiego pochodzenia, Walenty Parnach, usłyszał w Paryżu (gdzie „dobrowolnie” emigrował w 1915) zespół Jazz Kings, który robił furorę w Europie. Ich brzmienie oraz spodziewane kulturne zmiany w rosyjskim społeczeństwie po październiku naprowadziły naszego bohatera na ciekawy pomysł: jazz + Rosja = fortuna. I po kupnie na własny koszt kompletu instrumentów dla zagrania jazzu Walenty Parnach wrócił do domu, przynosząc ze sobą chaos na gruzy imperium.

Tak, przez zaangażowanie jednej osoby Rosja zdobyła swoiste „osiągnięcie” stając się jednym z niewielu krajów pośród całej Europy, do których jazz został wprowadzony przez osobę własną, a nie przybyszów z zewnątrz w postaci koncertujących amerykańskich zespołów. 

Losy jazzu na terenie dopiero rodzącego się w mękach przyszłego komunistycznego reżimu przebiegały różnie. Z jednej strony wkroczeniu nowej muzyki przeszkadzała wojna domowa i rozwój własnej „muzyki” chórowej z obu stron konfliktu, z drugiej opór stawiało domniemanie o tym, iż jazz jest muzyką dekadencką. Trudno też przemilczeć ten fakt, że podstawowy instrument, czyli saksofon, na terenie rosyjskim nie był dostępny nawet w latach 30. Ten zespół Parnacha obchodził się bez niego, mając w swym składzie banjo, ksylofon, dwie wiolonczeli, perkusję i pianino.

Natomiast lata 20. cechowały nie same trudności i upadki, lecz również wzloty. Zespół Parnacha już po drugim koncercie w grudniu 1922 zdobył uznanie reżysera teatru Wsiewołoda Meyerholda i przez następne lata występował na największych wydarzeniach skali krajowej, licząc również oficjalny występ przed delegatami V Kongresu Kominternu w 1925. Przeniknięcie jazzu do oficjalnego życia państwa stawało się faktem. 

Nie brakowało również kłopotów, otóż jazz brzmiał zbyt dziwnie dla przeciętnego słuchacza. Jak reagujemy na to, co nas straszy? Uciekamy od niego nie dając ani szansy zarówno sobie jak i temu co straszy. Już od 1923 roku powstały pierwsze pogłosy o konieczności zakazu: jeden z krytyków wyszedł z koncertów Parnacha przekonany, że muzyka hałasu i jazz to jedno i to samo.

Jazz musi zostać powstrzymany, pisał on, zanim będzie za późno. Ale nieprzychylność i strach nie mogły powstrzymać impulsu nowej fali i w ślad za Parnachem zaczęły powstawać coraz to nowsze już stricte rosyjskie zespoły: moskiewski ansambl Ama-Jazz (1926 r.), później tea-jazz Leonida Utiosowa (1928 r.). W Leningradzie po występach Jazz Kings w 1926 r. pojawił się „pierwszy koncertowy jazz-band Teplickiego”. 

Pierwszy stanowczy kres rozwojowi jazzu postawił jednak na łamach gazety „Prawda” Maksym Gorki. Osobiście uwielbiam ten fragment jego opinii na temat jazzu, który jest niemalże bardziej znany niż jakiekolwiek utwory pisarza. Otóż wypowiedział się krytycznie, bezlitośnie i jednoznacznie: nagle w ostrej ciszy zaczyna sucho pukać jakiś idiotyczny młoteczek – raz, dwa, trzy, dziesięć, dwadzieścia uderzeń, i w ślad za nimi, niby kawał brudu w najczystszą, przezroczystą wodę, pada dziki skowyt, gwizd, grzechot, wrzask, ryk, trzask; wdzierają się nieludzkie głosy, przypominając końskie rżenie, rozdaje się chrząkanie miedzianej świni, krzyki osłów, miłosny rechot gigantycznej żaby; cały ten obelżywy chaos opętańczych dźwięków podporządkowuje się ledwo uchwytnemu rytmowi, i, posłuchawszy tej wrzawy przez minutę, dwie, zaczynasz odruchowo wyobrażać, że to gra orkiestra szaleńców, oni zwariowali na punkcie seksu, a dyryguje nimi jakiś człek-ogier, wywijając ogromnym fallusem. Tak, pod akompaniament Maksyma Gorkiego, który dyrygował ogromnym piórem, jazz wszedł w lata 30.

Następna dekada z punktu widzenia jazzu przede wszystkim musi się wiązać z innym pisarzem, prekursorem amerykańskiego produkcyjniaka, Mike’em Goldem. Będąc wówczas redaktorem prosowieckiej gazety „Daily Yorker” on przedstawił ciekawą tezę: jazz jest sztuką proletariacką, zrodzoną przez uciskaną biedotę amerykańskiego społeczeństwa – Murzynów i Żydów. Kiedy został wyśmiany, chłopak się nie zasmucił i zmodyfikował swój postulat: są dwa jazzy, prawdziwy, ostry, duchowy – stworzony przez uciskaną biedotę… no, rozumiemy o co chodzi, i ten drugi – jazz bogatych, czyli słodki, fałszywy, komercyjny. Pisarz uzupełnił swoje rozważania opowieścią własnego autorstwa o nazwie Jews without money, która została przetłumaczona na 14 języków i cieszyła się dużym uznaniem wśród Żydów ZSRR.

Dlaczego to jest ważne? Dlatego, że wszyscy w to uwierzyli. Brednie jednego pożytecznego idioty odbiły się głośnym echem na całym świecie, nad którym, nawiasem mówiąc, zbierały się chmury: terroryzm stalinowski w ZSRR, nieuznanie Sowietów przez Amerykę, rodzący się nazizm w Niemczech, uważnie uczący się swych metod od coraz mniej sympatycznego radzieckiego brata. Wisienką na torcie był VI Kongres Kominternu, gdzie ogłoszono, że czarna populacja w tak zwanym Czarnym Pasie (Black Belt) w Stanach Zjednoczonych jest samodzielną narodowością, zniewoloną przez amerykański imperializm i zasugerowano utworzenie tam Czarnej Republiki. 

Jak to wpłynęło na jazz? O, on kwitnął w kraju sowietów jak muzyka i jednocześnie zanikał jako gatunek. Teorię o muzyce zniewolonego proletariatu przyjęto z dużym uznaniem i koncertującym radzieckim zespołom pozwolono na wiele, wyróżniając je na tle zanikającego akademicznego klasycyzmu. Natomiast każdy „bonus” ze strony władzy okazywał się krokiem do tyłu dla jazzu. Żeby zrozumieć o czym mówię, należy przyjrzeć się samej istocie danej muzyki.

Jazz jest muzyką absolutnej swobody, on nie posiada ani kanonów, ani twardych zasad, od których nie ma wyjątków. W państwie totalitarnym dowolny gatunek mógł istnieć tylko za przychylnością władz, co stwarzało pierwszy poziom ograniczenia: „przytakuj mnie”. Jazz jest muzyką lotu umysłu, improwizacji. Wykonawca, czyli jazzman powinien być zupełnie wyluzowany na scenie i w swojej muzyce. Z kolei w ZSRR repertuar zespołów był przydzielany z góry i stricte jazzowych utworów było tam niedużo, a w większości były to taneczne kompozycje, które trzeba było wykonywać wedle zapisu nutowego „od a do z”. I to był drugi poziom ograniczenia: „rób, jak ci każę”. Trzecim poziomem ograniczenia było już wspomniane odejście od improwizacji, w której tkwi istota jazzu, czyli: „pozbądź się indywidualności”.

W latach 40. aż do śmierci Stalina w 53. jazz został aktywnie zwalczany właśnie przez to, że buntowniczo powrócił na stare tory improwizacji i lotu wyobraźni przez ucieczkę z Polski do Rosji migranta z Niemiec Eddiego Rosnera, genialnego trębacza i kompozytora, który przywrócił radzieckiemu jazzowi jego duch. Ale też przyczynił się do tego, co jest potocznie nazywano „epoką rozginania saksofonów”: totalnego zakazu jazzowej muzyki, któremu towarzyszyło barbarzyńskie niszczenie głównego instrumentu: saksofony rozginano, niszczono i przetapiano na co innego. Nad smutnym losem tej dekady można długo się rozwodzić, ale podsumować ją można krótko: podobnie jak seksu (nawiązując do znanego cytatu z lat 80.) w ZSRR przez krótki okres czasu zabrakło jazzu.

Ale jazz był! W postaci kontrabandy z portów morskich, łupów wojennych, w filmach ukradzionych z zachodu, na płytach „na kościach”, czyli zdjęciach rentgenowskich oraz czasem przechwytywanych zachodnich falach radiowych. Nawet jak coś bujnęło tylko raz – ono nie może pozostać w zapomnieniu. Świat powoli wchodził w epokę tzw. Pokolenia 52’. To jest zbiorcza nazwa, zresztą nieodpowiednia (jak już to użyłbym nazwy Pokolenie Twista, choć Chuck Berry był odrobinkę później), dla wszystkich młodzieżowych subkultur ówczesnego świata, teddy-boys, bikiniarzy, zazous, swingkinderzy, malagambistów itd. itp. i w koniec końców – stilagów w ZSRR.

Stiladzy ostatecznie stali się czymś większym niż tylko małą subkulturą, po jakimś czasie przeszli na poziom kultury młodzieżowej, która obejmowała płaszczyzny tańca, mody, ruchu ciała, slangu, muzyki, literatury, urody. Nakreślając to dosłownie w dwóch słowach – z nimi się wiąże odwilż tak samo jak z postacią Chruszczowa. Wprowadzili (bądź przywrócili) do kraju twist, tango (zakazane od lat 30. przez nadmierny erotyzm), fokstrot, zainteresowanie piątką znanych wówczas amerykańskich pisarzy Hemingway’em, Steinbeckiem, Dos Passosem, Fitzgeraldem, Folknerem.

O jazzie, zapuszczeniu brody przez mężczyzn, która przed tym była przyjęta tylko wśród wojskowych, wprowadzeniu jasnych kolorów do szarej radzieckiej „uniformy” już nie wspominam. Ale pierwszy i główny „ruchotwórczy” impuls temu dał jazz i wokół niego bazowała się cała subkultura usiłując przebić żelazną kurtynę i otworzyć Rosję na świat nie siłą, tylko sztuką.

Ale koniec z tym, na dworze mamy 62. rok, kryzys karaibski. Rakiety w Turcji, rakiety na Kubie, jednym słowem globalna depopulacja, deglomeracja i w perspektywie konieczność naprawdę mocnej rewitalizacji już czekają pod drzwiami. I to czekanie boli. Cala artystyczna inteligencja z obu stron się podniosła i zaczęła usiłować ratować sytuację. I udało się: do ZSRR z misją dyplomatyczną i pokojową wyruszył ansambl Benniego Goodman’a, jednego z najbardziej znanych wykonawców swingu na świecie.

Co ciekawie, najpierw, jak już nieraz przed, Stany chcieli wysłać Louisa Armstronga, ale ten odmówił w swoim stylu: Gdyby ludzie z ZSRR zapytali mnie, co się dzieje w moim kraju. Co mógłbym im powiedzieć? Mam wspaniałe życie w muzyce, ale czuję się jak każdy inny Murzyn. Więc wyruszył biały człowiek, nawiasem mówiąc mający korzenie w obecnie (mam nadzieję) ukraińskiej miejscowości Biała Cerkiew niedaleko Kijowa. 

Efekt występu orkiestry Goodmana był nie do pomyślenia. Łącznie wykonawszy 32 koncerty, on był witany i odprowadzany przez tysiące ludzi ze wszystkich największych republik radzieckich, uhonorowany uściskiem dłoni genseka i nazwany w oficjalnej prasie „istym poetą klarnetu”. Kryzys 62’ został złagodzony, misja – wykonana na 101%. A Goodman jako pierwszy podał przykład „stadionowej muzyki” wydając koncertowe nagrania „na żywo” ze stadionu Łużniki w Moskwie…

Ale rozpad totalitaryzmu nie nastąpił, jazz zaś – zanikł na kilkadziesiąt lat. Dlaczego? Można mówić o nieodpowiednim czasie, o jakichś brakach i niedogodnościach samego jazzu, ale nie oszukujmy się: braki są zawsze, a odpowiedniego momentu nie istnieje. Natomiast było coś, czego zabrakło w samym ZSRR: infrastruktury. Ani nie umiano zrobić saksofonu, każdy instrument był importowany, ani nie wytworzono odpowiedniej kadry wykładowczej, ani nie wprowadzono wykształcenia jazzowego.

Po raz pierwszy oficjalnie muzyki jazzowej w dwudziestu szkołach muzycznych w całym kraju (!) zaczęto uczyć dopiero w 1974 roku i zaczęli to robić nie jazzmani, tylko zwykli muzycy akademiccy. Na moment 1974 roku wszyscy najbardziej znani jazziści ZSRR albo byli już w trumnach, albo jedną nogą nieśmiało dotykali jej ścianek.

Powstało zerwanie pokoleń i nie nastąpił transfer kultury, wartości i ideałów. Choć zdaje się między 62. a 74. jest trochę ponad dziesięć lat, w ramach historii czasem to jest skok nie do przekroczenia, zwłaszcza gdy w ZSRR działania z 60. zostały potępione, a ruchy z lat 70. odbyły się za późno.

Ale abstrahując od bolesnej i trudnej historii romansowania z jazzem w Rosji, czym jeszcze on był, jest, może być? Jazz jest barometrem demokracji, który konfrontuje się z popkulturą jako środek bezwzględnego, a zarazem świadomego wyrażania siebie. Jazz jako gatunek swobody rozwija się najlepiej tam, gdzie społeczeństwo daje ludziom jak najwięcej tej samej wolności. Historia dwudziestego wieku to potwierdza.

Z jednej strony Ameryka dała nam blues i jazz i do tej pory jest liderem w tych gatunkach, z drugiej – właśnie te kraje za „żelazną kurtyną”, w których zawsze kwitnął jazz (Polska, Węgry, Czechy) najszybciej pokonały drogę od socjalizmu do demokracji.

To może wydawać się naiwnym rozważaniem, w rzeczywistości jednak zależność jest głębsza niż się od razu wydaje. Tam, gdzie społeczeństwo było bardziej liberalne, najpierw dochodziło do coraz większego uwolnienia w kulturze, a potem w końcu do poważnych zmian w gospodarce i co za tym idzie – zmieniała się polityka i geopolityczna wizja świata. (Rubtsou Uladzihor/ISW) Fot. Pixabay







Dziękujemy za przesłanie błędu