Trwa wczytywanie strony. Proszę czekać...
Sobota, 27 kwietnia. Imieniny: Sergiusza, Teofila, Zyty
16/02/2015 - 11:55

Szarek o filmach (1): Master and Servant

Studentka literatury poznaje przystojnego miliardera, z którym zaczyna ją łączyć nietypowa więź.

„Pięćdziesiąt twarzy Greya” (2015), reż. Sam Taylor-Johnson
USA, 124', dramat, romans, erotyczny.

Recenzja: Pytanie, które ciśnie się na usta wszystkich zainteresowanych najnowszym filmem Sam Taylor-Johnson: „Ile mroku, dewiacji seksualnych, a przede wszystkim golizny można uświadczyć w „Pięćdziesięciu twarzach Greya”? Okazuje się, że nie tak dużo jak można było się spodziewać po zwiastunach oraz agresywnej, mocno ukierunkowanej i otwierającej oczy na ten właśnie aspekt kampanii marketingowej. Nagość występuje, to fakt, ale szału nie ma. Wszyscy, którzy spodziewali się czegoś więcej, co wykraczałoby poza oniryzm i zwiewność ujęć rodem z japońskich filmów pinku-eiga lub przynajmniej bezpośredni urok serii erotyków o Emmanuelle, musieli opuszczać salę kinową ze spuszczonymi głowami i w poczuciu głębokiego rozczarowania. Więcej voyerystycznej perwersji można doświadczyć chociażby w znanej i lubianej „Grze o tron” (2011) lub filmach o psychopatycznym zabójcy Johnie Krammerze.

Mamy więc główną bohaterkę, świeżo upieczoną studentkę literatury Anastasię Steele (Dakota Johnson), która – w zastępstwie koleżanki – postanawia przeprowadzić wywiad dla gazety studenckiej z uznanym człowiekiem świat finansjery – tytułowym Panem Greyem (Jamie Dornan). Zaintrygowany osobą wrażliwej studentki Christian zaczyna walczyć o jej względy. Widzi w niej potencjalną ofiarę swojego „pokoju zabaw”, kolejną niewolnicę, która zaspokoi jego najskrytsze pragnienia. Żerując na dziecięcej naiwności i nieobyciu Steele, Grey zarzuca przynętę i nęci dziewczynę wyrafinowanymi prezentami: pierwsze wydanie „Tessy d'Urberville” Thomasa Hardy'ego, romantyczny lot ekskluzywnym helikopterem-limuzyną, nowy komputer, samochód, a nawet propozycja wspólnego mieszkania w jego luksusowym penthousie w centrum Seattle. Zaprasza ją do swojego świata, wyuzdanej wieży z kości słoniowej, w której rządzi chuć, kompleksy i dewiacje seksualne. Zaprasza ją do gry, której stawką jest ona sama – Anastasia Steele. Celem nadrzędnym roz(g)rywki Greya będzie zdominowanie fizyczne i psychiczne partnerki – nie bez jej zgody.

Anastasia podejmuje rękawice, oddaje się bez reszty kolejnym wymyślnym igraszkom fundowanym przez swojego dominanta. No cóż, jest zauroczona, zakochana być może. Prawdziwy i jedyny samiec alfa – szarmancki miliarder o aparycji Adonisa – inteligentny, kulturalny i z klasą, to jakby trafić „szóstkę” w totka. I choć Anastasia podporządkowuje się kolejnym drapieżnym zachciankom Greya, to gdzieś podskórnie tętni w niej marzenie, aby skończyć z tym całym teatrzykiem godnym samego cesarza Kaliguli. Pragnie „normalnego” związku. Jednak normy, którymi kieruje się Pan Grey są dalekie od normalności. Chce dominować, dzielić i rządzić – batem, pejczem i szpicrutą. To jego świat, powstały na gruzowisku spaczonego dzieciństwa, pielęgnowany kontrolą, ascezą emocjonalną, brakiem zaangażowania i otwartości na drugiego człowieka.

„Pięćdziesiąt twarzy Greya” to film wyjątkowo słaby i zupełnie niepotrzebny, niezgrabny, nieprzemyślany, poważnie śmieszny – tak mógłby wyglądać „Anioł zgłady” (1962) Buñuela, gdyby zamiast niego na stołku reżyserskim obsadzić Leopolda von Sacher-Masocha, nafaszerować go bromem i umożliwić konsultacje z Patrickiem Batemanem lub w zasadzie każdym innym bohaterem uniwersum Breta Eastona Ellisa. Zupełny galimatias. Anastasia pozornie nie może opuścić „przyjęcia”, mimo że wystarczy jedno słowo, by wyjść i zatrzasnąć za sobą drzwi, uwolnić się od Pana Greya i wrócić do starego porządku rzeczy. Dlaczego tak długo z tym zwleka?

„Pięćdziesiąt twarzy Greya” zawodzi niemal na każdej płaszczyźnie: rozlazła, nietrzymająca się kupy fabuła, przeźroczyste aktorstwo, brak chemii na linii Johnson-Dornan (pomimo licznych fabularnych i estetycznych epifanii); wszystko odegrane na jednej nucie – chłodne, puste, aseksualne. Za każdą kolejną sceną film pogrąża się coraz bardziej. Najbardziej frustrujące jest to, że reżyserka podchodzi do tematu nazbyt zadaniowo – śmiertelnie poważnie – co dodatkowo psuje zabawę z oglądania filmu, który w zamyśle miał spory potencjał. Gdyby tak odczarować tę jakże smętną i przyciężkawą fabułę i dodać odrobinę campu i kpiarstwa rodem z takich filmów jak „Showgirls” (1995) czy „Nagi instynkt” (1992) Paula Verhoevena, mielibyśmy obraz o niebo przystępniejszy, mniej syntetyczny – na pewno jakiś. Film został zdominowany przez obrazkowość, natrętną ekspozycję i nudę. Brak ze strony Taylor-Johnson jakiegokolwiek zastanowienia, marginalnego komentarza do seksu jako tabu w kontekście obsesji, odchyleń, wynaturzeń, patologii, etc.

Film w miarę ratuje strona techniczna, z pięknymi zdjęciami Seamusa McGarveya (ujęcia „Seattle by night” zwalają z fotela) i świetnie dobraną ścieżką dźwiękową autorstwa Danny'ego Elfmana, która może nie oszołamia, ale wybija się na tle pozostałych, wziętych z sufitu, przaśnych popowych coverów. Film trafia do kin w przeddzień walentynek, co zapewne odbije się na boxoffice’owych wynikach – widzom z pewnością odbije się czkawką.

Ocena: 3/10 (słaby)

***

Seanse w kinie SOKÓŁ / Nowy Sącz

15 – 19 lutego g. 13:30, 16:00, 18:30, 21:00

Seanse w kinie HELIOS / Nowy Sącz

16 lutego g. 10:30, 13:00, 15:30, 18:00, 20:30; 17 lutego g. 10:30, 13:00, 15:30, 17:00, 18:00, 19:30, 20:30, 22:00; 18 lutego g. 10:45, 13:00, 15:30, 18:00, 20:30; 19 lutego g. 10:30, 13:00, 15:30, 18:00, 20:30

Więcej filmów na synekdochanowysacz.blogspot.com. Szczegółowe informacje na temat repertuaru można znaleźć na mcksokol.pl i helios.pl.

Bartosz Szarek
Fot. materiały promocyjne

**
Bartosz Szarek (ur. 1986 w Nowym Sączu) – filolog, tłumacz, publicysta, recenzent i krytyk filmowy, absolwent Wyższej Szkoły Lingwistycznej w Częstochowie na kierunku filologia angielska, specjalność lingwistyka stosowana. Obecnie nauczyciel języka angielskiego w PTZ w Nowym Sączu, redaktor bloga filmowego „Synekdocha, Nowy Sącz”.