Trwa wczytywanie strony. Proszę czekać...
Czwartek, 28 marca. Imieniny: Anieli, Kasrota, Soni
01/02/2013 - 09:05

Kącik wędkarski: moja przygoda z karpiem

Dla pasjonatów wędkowania uruchamiamy kącik wędkarski. Opisujcie swoje wyczyny. Dzielcie się doświadczeniami. Przysyłajcie zdjęcia i własne historie. Będziemy je publikować w każdy czwartek. Dziś pierwsza z nich.

Karp smażony lub w galarecie jest tradycyjnie jedną z wigilijnych potraw. Jednak karpie spożywane w wigilię są zazwyczaj niewielkie. Trudno je porównać do rekordowych okazów, łowionych przez zapalonych karpiarzy.

Moja przygoda z takim właśnie okazem zaczęła się znacznie wcześniej, pod koniec września, kiedy to wybrałem się na jedno z łowisk specjalnych PZW. Choć nie specjalizuję się w łowieniu karpi, to łowię je co roku. Emocje, jakie temu towarzyszą, nie są porównywalne z łowieniem innych słodkowodnych ryb. Cierpliwość to cecha wyróżniająca łowiących okazy.

Przed pamiętnym dniem, mój największy okaz to złowiona na delikatny leszczowy zestaw „piątka”, której holu pewnie długo nie zapomnę. Jednak przygoda, jaka spotkała mnie opisywanego dnia, pozostanie zapewne w mojej pamięci znacznie dłużej.

Po ok. 4 godzinach łowienia i wyholowanych dwóch sztukach po ok. 1,5 kg każda, a także zerwanych dwóch zestawach zapowiadało się, że na tym zakończę łowienie. W czasie łowienia na koszyczek staram się trafiać w jedno upatrzone miejsce, na którym mam najwięcej brań. Siedzący na drugim brzegu wędkarze holowali kilogramowe sztuki średnio co kwadrans i podśmiewali się z moich wyników.

Wspomnę tylko, że mój zestaw to 3,6 metrowa wędka Mikado Two-hearted River Feeder (c.w. 10-60), kołowrotek Daiwa Sweepfire 4000 ze stałą szpulą i żyłka 0,25 mm. Koledzy wędkarze łowili na mocne karpiowe zestawy na tyczkę i pakowali w wodę ogromne ilości specjalistycznej zanęty.

Jak się okazało, moja cierpliwość została wynagrodzona właśnie w czwartej godzinie, kiedy to bardzo silne branie na białe robaki zakończyło się udanym zacięciem ryby i holem, o którym marzy wielu wędkarzy. Można powiedzieć, że zacięty karp z początku robił co chciał: żyłka wysuwała się z kołowrotka w błyskawicznym tempie. Pierwsze próby holu przypominały raczej nieśmiałe podchody wobec przeciwnika, który co chwila wracał na środek zbiornika.

Samo utrzymanie wędziska sprawiało niemałe trudności, nie mówiąc o holowaniu ryby, o której na razie wiedziałem tylko, że była silniejsza ode mnie. Jednak po kwadransie okazało się, że daje się holować i po chwili ujrzałem płetwę grzbietową i bok olbrzymiego karpia - przeciwnika, na którego spoglądałem z dużym szacunkiem.

Zobacz też: pstrągi nie tylko na muchę

Koledzy wędkarze z drugiego brzegu spoglądali z niedowierzaniem na moje wyczyny. Pierwsza, druga i trzecia próba podebrania samemu olbrzymiej sztuki zakończyła się niepowodzeniem. Jednak ryba było już blisko i wydawało się, że sukces jest tuż tuż. W czasie kolejnej próby, kiedy to ryba trafiła już do podbieraka okazało się, że tyczka nie wytrzymała tak dużej wagi i urwała się na spoiwie.

Ryba niestety uciekła do wody. Jednak nie utraciłem nadziei na jej wyjęcie i jak stałem (w butach i ubraniu) wszedłem do wody pod pomost i chwyciłem za podbierak, zanim pan karp zdążył się zorientować w sytuacji i dać nura.

Z niemałym trudem wyjąłem rybę na brzeg z pod pomostu spoglądając z dumą na patrzących z niedowierzaniem profesjonalistów z drugiego brzegu. Szybka sesja fotograficzna, ważenie i ryba trafiła do wody. Jak się okazało ten 10 kilogramowy okaz, którego złowiłem to mój życiowy rekord. Kolejna wędkarska opowieść już za tydzień (P.W.)

Zapraszamy Was do dzielenia się swoimi wędkarskimi historiami. Piszcie na adres: redakcja@sadeczanin.info wpisując w temacie maila: "Kącik wędkarski".







Dziękujemy za przesłanie błędu