Trwa wczytywanie strony. Proszę czekać...
Środa, 24 kwietnia. Imieniny: Bony, Horacji, Jerzego
08/05/2018 - 11:40

Dobra książka. Sądeczanin poleca. Milly Gualteroni "Z depresji do wiary" (2)

Książka dziennikarki – Milly Gualteroni – stanowi swoiste świadectwo życia kobiety zniewolonej przez własne słabości, ograniczenia i zranienia, ale która jednocześnie w swoim życiowym pochyleniu potrafi odnaleźć radość, pełnię życia. Autorka, prowadząc nas tropem swoich niełatwych doświadczeń przez traumy z dzieciństwa, głęboką depresję, trzykrotne próby samobójcze, rozwiązłe życie, daje nam jednocześnie dowód, że na walkę o własne człowieczeństwo nigdy nie jest za późno. Bohaterka nie ustawała w poszukiwaniach dla siebie Tajemnicy pozwalającej uchronić życie od zagłady.

[…]. Jak wspomniałam, była to druga tragedia w mojej rodzinie. Pierwsza wydarzyła się cztery lata przed śmiercią taty. W chłodny zimowy poranek opuścił nas przez taki nieodpowiedzialny krok także mój najstarszy brat. Narzędziem jego śmierci, tragicznej i lekkomyślnej, była myśliwska strzelba. Przytknął ją sobie do głowy w gabinecie ojca, w naszym domu. Jego ciało znaleziono w kałuży krwi. Był bardzo młody, kilka dni wcześniej skończył dwadzieścia pięć lat. Ja miałam wtedy zaledwie trzynaście lat. Tamtego popołudnia, kiedy wróciłam ze szkoły na obiad, zamiast domu, który kochałam, zastałam ponure ruiny. Gruzy, wśród których krążył niczym duch mój ojciec, podczas gdy matka usychała z rozpaczy, kurczowo trzymając się nadziei w poczekalni na oddziale intensywnej terapii szpitala miejskiego. Właśnie tam, gdzie bezzwłocznie do niej dołączyłam. Jak ja ich obu kochałam! Dlaczego odeszli w taki sposób? A Ty, Boże, gdzie byłeś? Nie było Cię. I właśnie wtedy postanowiłam Cię zostawić. Obiecałam sobie, że nie będę więcej ulegać złudzeniu Najwyższej Istoty, przedstawianej jako Miłość. Istoty, która nie istnieje. Która nie może istnieć. […]. Zamknięta została również sprawa dwóch śmierci, o których nikt w rodzinie nie potrafił mówić, każdy pogrążony w swoim bólu, każdy usiłujący zachować niepewną wewnętrzną równowagę, potrzebną do przetrwania dzień po dniu. […].

Życie mimo wszystko toczyło się dalej nawet po dwóch tragediach, które zabrały mojej rodzinie najpierw pierworodnego syna, a potem ojca. Po skończeniu roku szkolnego i uzyskaniu świadectwa maturalnego z najwyższymi stopniami, moim nieuchronnym przeznaczeniem był wyjazd na studia uniwersyteckie. Jednak zaraz po egzaminach maturalnych popadłam w stan nieprzyjemnego psychofizycznego wyczerpania, którego doświadczyłam już rok wcześniej, też po pogrzebie taty. Mama zabrała mnie na wizytę do przyjaciela rodziny, psychiatry, doktora R. Nie miał on wątpliwości i wypowiedział fatalne słowa, które tak bardzo zaważyły na moje egzystencji w kolejnych dziesięcioleciach, precyzując: „Obawiam się, że jest to depresja endogenna – powiedział. – Przewlekła. Będzie ona trwać przez całe życie. Będziesz się musiała nauczyć z tym żyć”.  Nie zgodziła się z tą diagnozą doktor M.C., lekarka i specjalistka w zakresie psychologii klinicznej, która poddała mnie długiej i starannie opracowanej serii testów. „Według mnie nie cierpisz na żadne zaburzenie psychiczne. Wykluczam to. Potrzebujesz tylko dobrej psychoterapii. Traumatyczne wydarzenia w twojej rodzinie ciężko cię doświadczyły. Nie przezwyciężyłaś ich. Leki nic nie pomogą. Potrzeba ci dobrego psychoterapeuty – powiedziała stanowczo. – I chciałabym bardzo, byś zrozumiała, że powinnaś wyciągnąć swoją inteligencję z szuflady, w której ją ukryłaś” – dodała, a mnie wydało się to wielce tajemnicze. Przekazałam wszystkie te słowa mamie. […].

–  Rozumiem – skomentowała – ale za kilka miesięcy masz wyjechać do obcego miasta, żeby rozpocząć studia. Nasz przyjaciel, doktor R., mówi, że lek pomoże ci od razu, natomiast psychoterapia… Jak długo potrwa? Nie masz czasu na czekanie, musisz wkrótce zacząć się uczyć. […].

Konflikt między moimi pragnieniami a racjonalnością jej [matki] argumentów spowodował, że popadłam w niezdecydowanie.  Nie wiedziałem już, co robić. A ponieważ termin zapisów dobiegał końca, matka nakłoniła mnie, abym się zapisała na wydział doradzany jej przez wielu domniemanych ekspertów, to znaczy na prawo. Wyruszyliśmy więc razem do Padwy. I kiedy moja matka weszła zamiast mnie do sekretariatu wydziału, żeby dopełnić formalności, czekałam na nią na ulicy, poczułam się źle i… zwymiotowałam. […].

Trzy lata po ukończenia studiów i uzyskaniu dyplomu z wyróżnieniem wyszłam za mąż, w białej sukni i obsypana wielką ilością konfetti. Żeby wziąć ślub, zrezygnowałam z możliwości wskazanej mi przez moich uniwersyteckich wykładowców, by ubiegać się o dwuletni lektorat włoskiego na amerykańskim Uniwersytecie Princeton. Doszłam do przekonania, że w pierwszej kolejności powinnam uporządkować swoje umęczone życie. Myślałam, że w stałym związku z tym mężczyzną, z którym spotykałam się od kilku lat i który bardzo mnie kochał, położę kres tej nieuporządkowanej egzystencji, naznaczonej zbyt wieloma kontaktami z przygodnymi partnerami. Dzięki małżeństwu, mówiłam sobie, będę mogła odnaleźć równowagę i stabilność, także emocjonalną, której rozpaczliwie pragnęłam. Właściwie nie chciałam brać ślubu kościelnego. Prawdę mówiąc, mogłabym zacząć wspólne pożycie nawet bez zawierania małżeństwa cywilnego. Ale jak mogłabym sprawić taką przykrość matce, która pragnęła zobaczyć mnie ubraną na biało i kroczącą uroczyście do ołtarza, tak jak uczynili to już moi bracia i siostra? Zdołałam przekonać mojego zakochanego partnera, że jedyną możliwością, jaką miał, aby mnie nie stracić, był tradycyjny ślub. W środku jednak przeżywałam tortury, wiedziałam bowiem, że aranżuję kolosalne oszustwo. […].

Cytaty pochodzą z książki: Milly Gualteroni, Z depresji do wiary. Świadectwo życia sławnej dziennikarki, Edycja św. Pawła, Częstochowa 2017.







Dziękujemy za przesłanie błędu