Po piątej rano budzi nas lodowaty chłód kosowskiego powietrza
rozdział "Pierwsze otwarcie"
O naszej podróży można by napisać tak: po piątej rano budzi nas lodowaty chłód kosowskiego powietrza. Leżymy na trawie na terenie stacji benzynowej, schowani za starym autobusem. Jest potwornie zimno, dlatego owijam się szczelniej śpiworem. Dopadają mnie dreszcze i przeziębienie. Spałem zaledwie kilkanaście minut. Godzinę wcześniej dotarliśmy do Prisztiny. Za poranną toaletę musi wystarczyć szklanka serbskiej wody z plastikowej butelki. Nie możemy tu zostać, za kilka minut musimy wyruszyć. Przypominają mi się doniesienia z marca 2004 roku o tutejszych atakach na chrześcijańskie świątynie. Kilka tysięcy chrześcijan zostało wówczas wypędzonych lub zamordowanych. Kosowo to kraj, w którym wyznawcy islamu stanowią ponad dziewięćdziesiąt procent społeczeństwa. W białych habitach czujemy się nieco niepewnie. Zaczyna ogarniać mnie lęk, choć nie przyznaję się do tego przed współbratem.
Po czterech godzinach stania na autostradzie gdzieś pod Belgradem jesteśmy okropnie zmęczeni. Słońce pali niemiłosiernie, a żaden samochód nie zamierza się zatrzymać. Niespodziewanie niebieski van zaczyna zwalniać, wyraźnie skręcając w naszą stronę. Z nową nadzieją podbiegamy do kierowcy, ten jednak gwałtownie dodaje gazu, wykonując w naszym kierunku wulgarny gest prawą ręką. Razem z siedzącym obok pasażerem są wyraźnie rozbawieni. Granica Serbii z Węgrami. Po całym dniu jazdy po Węgrzech w końcu udaje się nam dostać do Serbii. Padamy z nóg, marząc o kilkuminutowym odpoczynku. Dochodzi wieczór. Decydujemy się na krótką przerwę. Upragniona woda i bułka. Niestety, tutejszy patrol policji każe nam się stąd wynosić. – Nie możecie tu stać – słyszymy. Nawet prowizoryczna kolacja nie jest nam dzisiaj dana. Takie momenty nie dodają sił. Bierzemy nasze kilkunastokilogramowe plecaki – przed nami dwukilometrowy marsz do najbliższej wysepki.
Skopje, stolica Macedonii. Trafiamy na posterunek policji. W nocy spaliśmy urywanym snem, łącznie kilkanaście minut. Trzej policjanci o posturze zawodników sumo siedzą w klimatyzowanym pomieszczeniu, krojąc widelcem soczystego arbuza. Marzymy, by móc ugryźć choć kawałek. – Chcecie trafić do sióstr? Nie mam pojęcia, gdzie mieszkają. Teraz już idźcie stąd, bo zajmujecie nam czas. – Powłócząc nogami, zmierzamy do celu, staramy się nie tracić resztek nadziei. Spaleni słońcem, wymęczeni słyszymy kolejne już dzisiaj ostrzeżenie któregoś z przechodniów: – To nie jest kraj katolicki, a wy za bardzo rzucacie się w oczy. Lepiej nie stójcie na widoku.
Czarnogóra. Malowniczo położony turystyczny region. Do morza zaledwie kilkaset metrów, nas jednak czekał nocleg w pobliskim kamieniołomie pełnym kurzu i skruszonego wapna. Po dwóch dniach ciągłej jazdy brud lepi się do naszych ubrań. Miał być spokojny nocleg przy plaży. Zamiast usypiającego szumu fal słyszymy warkot przejeżdżających samochodów. Autostrada znajduje się kilka metrów dalej. Każdy dźwięk wydaje się wrogiem. Próbujemy zasnąć. Odzywa się bolące gardło – klimatyzacja samochodu, którym jedziemy od dwóch dni, nie sprzyja zdrowiu. Nad ranem miejsce noclegu wygląda gorzej niż w nocy. Pokrowce na śpiwory nadają się do gruntownego prania. W ustach czujemy smak prochu, na ciele ślady ukąszeń tutejszych insektów…
Krzysztof Pałys OP, Ludzie ósmego dnia, wydawnictwo W drodze