Trwa wczytywanie strony. Proszę czekać...
Czwartek, 18 kwietnia. Imieniny: Apoloniusza, Bogusławy, Goœcisławy
10/12/2013 - 15:13

Sybiraczka spod Kicarza. W tajdze zostali jej rodzice

- Ten krzyżyk dał mi siłę do przetrwania. Bez wiary i modlitwy nie przeżylibyśmy na Syberii jednego dnia - mówi Walentyna Bogaczyk.
Swoim życiorysem ta 89-letnia dziś kobieta, matka burmistrza Piwnicznej- Zdroju, obdzielałby parę osób i każda z nich mogłaby powiedzieć, że miała ciekawe życie. Jako 16-letnia dziewczyna została wywieziona z rodziną przez Sowietów na Sybir. Na zesłaniu pochowała mamę i tatę, a potem matkowała trzem młodszym braciom. W 1946 roku rodzeństwo szczęśliwie wróciło do Polski.
Burmistrz Edward Bogaczyk źle wspomina święta Bożego Narodzenia z dzieciństwa: – Zawsze, jak się u nas zjechali wujkowie i zaczęli z mamą wspominać Syberię i rodziców, to się kończyło wielkim płaczem. Smutne były te wspólne Wigilie.
                                                         *
Przed wojną mieszkali pod Łuckiem, na Wołyniu. Objęła ich pierwsza fala sowieckich wywózek kresowych Polaków na Sybir 10 lutego 1940 roku. Dla głowy rodzin był to niejako powrót w „rodzinne strony”, bo Sylwester Tołścik urodził się na Syberii (1890), był potomkiem powstańców styczniowych, zesłanych przez cara do Kraju Krasnojarskego. Rodzina zachowała wiarę katolicką i poczucie narodowe. W 1918 roku, gdy w Rosji szalała rewolucja, a tysiące kilometrów dalej na zachód odradzała się Polska, Sylwester przedarł się do kraju swoich dziadów. Bracia mieli do niego dojechać z Syberii, lecz Piłsudski poszedł na Kijów i zostali za Uralem. Sylwester osiadł na Wołyniu, ożenił się z Barbarą Łubgaj i po 22 latach wrócił, skąd przyjechał, choć to pojęcie względne, gdyż Syberia to bezbrzeżna kraina, tajga pokryta śniegiem przez większą część roku.
Pociąg z zesłańcami z Wołynia zatrzymał się w obwodzie wołogodzkim, niedaleko miasteczka Totma. W marcu 1940 roku ich przywieźli, a w kwietniu zmarła matka. Barbara Tołścik miała 38 lat. Ojciec został z czwórką dzieci: Wala – 16 lat, Bronek – 12 lat, Józik - 9 lat i Rysio - 7 lat.
- Mama przeziębiła się w drodze, to jedno – opowiada pani Walentyna - a drugie – ja byłam trzecią córka. Dwie starsze umarły, gdy były małe i jak mnie zabrali na roboty do lasu, jakieś 40 kilometrów od punktu, gdzie mama została, to, jak później opowiadały sąsiadki, jej już nie zależało na niczym. Zrobiła pranie, a tam prania nie było na czym zrobić. Mydła nie było, proszku nie było, ani gorącej wody. No to poszła na rzekę. Płukała odzież w przeręblu i mówiła, że ona chce umrzeć, bo jej córka umrze w lesie, a ja mam prawie 90 lat i żyję.
Gdy dostali wiadomość, że matka zmarła, to mąż poszedł przez tajgę urządzić jej pogrzeb, a córka została w lesie.
- Nie dałam sobie nawet powiedzieć, że ja nie pójdę do mamy. Poszłam do naczelnika i mówię: „Panie naczelniku, mama umarła, ja chcę iść do niej”. Po rosyjsku mówiłam, bo już umiałam rosyjski co nieco, a potem to już człowiek perfekt rosyjskim władał. A on mówi mi, że po to Polaków przywieźli na Sybir, żeby tu zdechli…
Mimo to Wala pobiegła do swojego baraku i uprosiła ojca chrzestnego o nazwisku Piotrowski, żeby z nią poszedł w tajgę, bo sama do mamy nie trafi. Zgodził się.
- Przyszliśmy na ten posiołek, ale mamę zabrali do szpitala. To był taki szpital zwierzęcy, nie dla ludzi, bo tam nawet łóżek nie było. Chorzy leżeli na podłodze, na derkach, to nie było podobne do koca. I jak mama zmarła, to ją wyrzucili do drewutni, gdzie było drzewo narąbane. Leżała w swoim ubraniu, przecież tam nie przebierali ludzi w szpitalu. I jak tato przyszedł, to ona biedna leżała w tej drewutni. No to cóż było zrobić, tato zbił trumnę, takie pudło z nieheblowanych desek i włożył do niego mamę. To był kwiecień, zaczynały się roztopy. I jak mi później tata opowiadał, przewieźli trumnę mamy na saneczkach konikiem syberyjskim do lasu, nie na żaden cmentarz. Wykopali płytko dół, a tam pełniuśko wody. Wrzucili kilka brył lodu do dołu i na tym położyli trumnę. Zasypali śniegiem, bo ziemia był jeszcze zamarznięta. I tak mamę pogrzebali. Postawili drewniany krzyż, który już na drugi rok był przewrócony, tak jak w tych piosenek rosyjskich o zesłańcach. Dużo się ich nasłuchałam. Brat z Tomaszowa ma je wszystkie nagrane, bo chciał, żeby dzieci je znały.
Sylwester Tołścik został z czwórką dzieci. Postanowił, że najstarsza Wala pójdzie z nim rąbać las, a trzech synów zostanie u sąsiadki Grzesikowej, która miała dzieci w ich wieku. Później jednak zmienił zdanie.
- Tata przemyślał sprawę i powiedział: „Nie, Bronka też wezmę ze sobą, on tam przynajmniej drzewo będzie rżnął i dostanie kartkę na chleb. I Józika zabieramy, on też będzie miał kartkę, tylko najmłodszy zostanie”. Bo dla niepracujących było tylko 15 deko chleba na dobę i nic więcej...

Cały artykuł w grudniowym numerze miesięcznika "Sądeczanin".
(s)







Dziękujemy za przesłanie błędu