Gdzie rzuciła go pasja? Sławomir Wiktor stanął na szczycie niezdobytej góry
Sławomir Wiktor wrócił kilkanaście dni temu z miesięcznej wyprawy z Pakistanu i zaliczonym w swoim życiu, kolejnym „pięciotysięcznikiem”. Na, można powiedzieć dziewiczym szczycie Two Headed Massif (5730 m.n. p, m.) po raz pierwszy stanął człowiek. 31 maja tego roku o godzinie 10.10 zdobyła go siedmioosobowa polsko-pakistańska grupa alpinistów. Wśród nich był również młody wspinacz z podsądeckiej miejscowości. Była to wyprawa dla uczczenia 100-lecia odzyskania przez Polskę niepodległości.
Wspinaczka górska nie jest dla mięczaków. To pasja, czy sport?
- Jedno i drugie. Pasja i sport we wspinaczce górskiej wzajemnie się zazębiają. Wspinaczka jest dla ludzi, którzy wiedzą, po co idą w góry. Trzeba mieć świadomość tego, że to nie jest rekreacyjny spacer.
Kiedy połknął pan bakcyla do górskich wędrówek, które z biegiem czasu przerodziły się w coś bardziej poważnego. Profesjonalnego?
- Wszystko zaczęło się, kiedy chodziłem do Szkoły Podstawowej w Nawojowej. Na swojej drodze spotkałem nauczyciela geografii Edwarda Borka, który często zabierał nas na wycieczki w góry - w Pieniny, Gorce i Bieszczady.
W pierwszych takich górskich wypadach brałem udział już w czwartej klasie. W ósmej byłem już na miesięcznym obozie wędrownym. Później już, gdy chodziłem do szkoły średniej sam poznawałem nasze piękne Tatry. Z biegiem lat rosło grono moich znajomych, którzy podobnie, jak ja kochają chodzić po górach. Z nimi przemierzyłem wzdłuż i wszerz nie tylko polskie, ale również Tatry słowackie. I przyszedł taki czas, że zacząłem ze znajomymi wyjeżdżać dalej w Alpy, na Kaukaz.
W 2014 roku ukończyłem specjalistyczne szkolenie alpinistyczne organizowane przez Polski Klub Alpejski i z osobami, które do niego należą zacząłem wyjeżdżać na poważniejsze wyprawy.
Jest Pan członkiem tego klubu?
- Od kilku lat.
Jakie zdobyte górskie szczyty ma pan na swoim koncie?
- Mont Blanc (4810 n.p.m.), najwyższy szczyt Alp. Stanąłem na nim z grupą znajomych w 2016 roku. W tym samym roku byłem na masywie Monte Rosa w Alpach Pennińskich. Potem dwukrotne zahaczyłem o Gruzję. W zimie nie udało się nam wejść na pięciotysięcznik Kazbek (5033 m. n.p.m.), jeden z najwyższych szczytów Kaukazu. O tej porze roku temperatura spada tam do minus 40 stopni Celsjusza.
Panują porywiste wiatry, które mogą dochodzić do 120 km/h. By zdobyć szczyt zabrakło nam 200 metrów. Warunki były jednak tak trudne, że musieliśmy zawrócić. W marcu tego roku wróciliśmy w to samo miejsce, ale i wtedy aura nie była dla nas łaskawa. Kiedy dotarliśmy załamała się pogoda. Nie było szans, abyśmy tam weszli. Stare przysłowie mówi: do trzech razy sztuka, więc z siedmioosobową grupą znajomych, we wrześniu tego roku po raz trzeci jedziemy do Gruzji. Jeszcze raz spróbujemy zdobyć ten szczyt.
Takie wypraw są dla ludzi „zaprawionych w bojach”?
- Naturalnie. Mających już większe doświadczenie, dobrą kondycję fizyczną. Takich, którzy dobrze aklimatyzują się na dużych wysokościach, mających doświadczenie w pokonywaniu lodowców.
Niedawno wrócił pan z Pakistanu, z kolejnej swojej górskiej wyprawy. Jakie wiatry tam Pana rzuciły?
- Wiatry podróżnika i po trochę odkrywcy, albo zdobywcy tego, co było mi do tej pory nieznane.