Trwa wczytywanie strony. Proszę czekać...
Piątek, 19 kwietnia. Imieniny: Alfa, Leonii, Tytusa
07/07/2019 - 07:20

Jak ona to zrobiła! Zwierzali jej się twardzi faceci

Czy można nakłonić do zwierzeń twardych facetów, którzy w górach ratują innych i którzy cały czas ocierają się o ludzkie tragedie? Oni po prostu nie chcą z innymi o tym rozmawiać, jeśli to mówią o tym tylko między sobą. Zrobili wyjątek. Do tego zamkniętego świata pozwolili wejść Beacie Sabale-Zielińskiej, która napisała porywającą opowieść o górach, miłości, honorze i determinacji. Jej książka „TOPR. Żeby inni mogli przeżyć”, ledwo się ukazała, już stała się wydawniczym hitem.

Dokonała pani rzeczy do tej pory dla innych niemożliwej. Skłoniła pani do rozmów hermetyczne środowisko tatrzańskich ratowników. Jak pani to zrobiła?
-Prawdę mówiąc, nie wiem, czy ktokolwiek próbował zrobić to przede mną. Kiedy zapytałam o to naczelnika Tatrzańskiego Ochotniczego Pogotowia Ratownika, odpowiedział dość enigmatycznie. Przyznał, że były próby pisania o TOPR, ale nieudane. Nie wiem, czy próbował to zrobić ktoś z tego środowiska, czy ktoś z zewnątrz.

A pani, do którego z tych światów przynależy?
-Jestem spoza środowiska, ale przez dwanaście lat pracowałam w Radiu ZET jako zakopiańska reporterka. Wiele razy widziałam tatrzańskich ratowników podczas akcji,  relacjonowałam setki, a może nawet i tysiące wypadków górskich, chodziłam z nimi na szkolenia, żeby robić z nich materiały, więc często miałam z nimi kontakt. Kiedy opowiadałam znajomym jakieś historie związane z TOPR-em, widziałam, że budziły zawsze ogromne zainteresowanie. Ale zauważyłam też, jak niewiele ludzie wiedzą o ratownikach i w ogóle o samej organizacji, która działa od ponad stu lat. Wszystko ograniczało się do świadomości, że w razie niebezpieczeństwa toprowcy idą w góry i ratują człowieka.   

Pomyślała pani, że to jest dobry materiał na książkę?
-Tak i z tym pomysłem poszłam do naczelnika TOPR . Kiedy powiedziałam, że chce napisać książkę, odpowiedział, że każdy może to zrobić.

To była taka odpowiedź w rodzaju:  rób co chcesz, twoja w tym głowa, żeby nakłonić ratowników do rozmowy?
- Właśnie tak było. A ponieważ w ciągu tych dwunastu lat dobrze mnie poznali, wiedzieli kim jestem, zaufali mi i zgodzili się.

Na ile pomogło pani w tej rozmowie bycie dziennikarzem, co wiąże się z umiejętnością zadawania dociekliwych pytań, drążenia tematu i nieodpuszczania, kiedy ktoś próbuje unikać odpowiedzi?
-Gdybym nie miała tego warsztatu, w ogóle nie wiedziałabym od czego zacząć i jak prowadzić takie rozmowy. Poza tym, tyle lat relacjonowałam zdarzenia z ich udziałem, że nabyłam pewną umiejętność rozmowy z nimi.

Wiedziała pani, jakich pytań nie należy zdawać, co ich na przykład irytuje?
-Tak. I wiedziałem też, że są pewne kwestie, które trzeba poruszać w sposób delikatny, nie ze względu na nich, ale ze względu na ofiary wypadków.

Chodziło o to, żeby nie epatować ludzkim nieszczęściem?
-Ratownicy otwarcie mówią, że nie lubią dziennikarzy, bo zazwyczaj szukają sensacji. Natomiast oni w tragedii ludzkiej nie widzą nic sensacyjnego.

Może nie do końca są w tej ocenie sprawiedliwi. Za każdą tragedią kryją się ludzkie historie, dziwne sploty okoliczności, także poświęcenie tych, którzy ryzykują własne życie, żeby ratować życie innych.
-Pewnie to rozumieją, bo inaczej w ogóle nie rozmawialiby z dziennikarzami, jednak cenią sobie tych, którzy coś wiedzą na ten temat ich pracy i jej specyfiki. Natomiast nie lubią ludzi „gdzieś tam z Polski”, którzy w ogóle nie wiedzą o co pytać. Czasem niektórzy dziennikarze bywają bezczelni i jeszcze mają pretensję o to, że toprowcy nie chcą na ich pytania odpowiadać. Ja sama byłam bardzo na to wyczulona. Inna rzecz, że w ciągu tych wszystkich lat mojej pracy,  z niektórymi z nich się zaprzyjaźniłam, więc inaczej mogłam z nimi rozmawiać.  Nawet jeżeli gdzieś tam poszłam o krok za daleko, mówili mi to wprost.

Były takie pytania, na które w ogóle nie chcieli odpowiadać?
-Nie było tematów tabu, na zasadzie, lepiej o tym nie rozmawiajmy. Jedyne, o co prosili, to, żeby nie wchodzić w bardzo szczegółowe opisy wypadków albo ich miejsca, po to, żeby same ofiary siebie nie rozpoznały lub ich rodziny. Na tym im najbardziej zależało.

Dlaczego to środowisko jest takie zamknięte. Czy to jest męski świat twardych facetów?
-To nie wynika z tego, że mają o sobie jakieś wysokie mniemanie, że czują się od innych lepsi…  Ci ludzie cały czas ocierają się o ludzkie tragedie. Po prostu nie chcą z innymi o tym rozmawiać. Uważają, że to byłoby nie w porządku w stosunku do ofiar. Trudno, żeby siadali i każdemu opowiadali, „wiesz… dzisiaj kogoś uratowałem,  albo transportowałem roztrzaskane o skały zwłoki”. To są często tak traumatyczne przeżycia, że rozmawiają o tym tylko między sobą.

Ale pani o tym opowiadali.
-Ja nie chciałam do tego świata wniknąć. Pytałam tylko o ich pracę. Tu role były ścisłe określone. Jestem dziennikarką, która pisze książkę. Zadaję im pytania, a oni mogą odpowiedzieć na nie w taki sposób, w jaki zechcą. Ja w ogóle nie założyłam, że będę drążyć,  coś z nich na siłę wyciąga. Nie miałam też w trakcie rozmów z nimi takiego wrażenia, że coś tam ściemnieją, czy mnie oszukują. Być może gdybym zaczęła udawać, że wiem więcej, niż w rzeczywistości wiedziałam albo, że w ogóle jestem już tak mądra, że sama zostanę ratowniczką, te relacje zmieniły się między nami. Rozmawiało mi się z nimi fantastycznie. Byłam nawet zaskoczona ich otwartością.

Co było najtrudniejsze w pisaniu tej książki.
-Na początku byłam przekonana, że będę pisać o ludziach, ale potem, kiedy już miałam zebrany materiał, stwierdziłam, że to nie jest o samych toprowcach, lecz o instytucji, tworzonej przez ludzi i opisywanej przez ludzi, ale jednak instytucji. Wtedy dopiero uświadomiłam sobie, jaki to jest ciężar gatunkowy, że chodzi o organizację, która ma 110 lat i od tych 110 lat cieszy się nieustającym szacunkiem społeczeństwa. I wtedy zwyczajnie pomyślałam, że nie mogę tego schrzanić. Że to musi być napisane solidnie i uczciwie. 

Zebranie materiału do książki to dopiero połowa sukcesu. Potem trzeba zebrać myśli i dokonać selekcji. To jest bardzo trudne. Miała pani taki moment, że złapała się pani z głowę i pomyślała: Boże, przecież ja musze połowę z tego wyrzucić. Nie wiem co zostawić, z czego zrezygnować…
-Miałam tysiąc stron „surówki”, ale w trakcie zbierania materiału do książki, ja już ten materiał rozbierałam. Te rozmowy gdzieś tam się we mnie układały. Ale faktycznie, kiedy już usiadłam do pisania, byłam przerażona. Na szczęście selekcja odbyła się w naturalny sposób, bo wielu ratowników wracało na przykład do tej samej historii, co układało się w jeden wątek. Inna rzecz, że kiedy już to wszystko napisałam, moja redaktorka złapała się za głowę. „ Kto to widział pisać rozdziały po siedemdziesiąt stron!” - utyskiwała.

No i co? Zaczęło się skracanie? Kładła się pani Rejtanem?
-
Trochę się kładłam, ale co było robić, dla dobra sprawy zaczęłyśmy ciąć. A potem to…  przywracać, bo zwyczajnie szkoda było tych historii. Zobaczyłyśmy, że bez nich książka sporo traci.  I summa summarum niewiele wycięłyśmy. Dokonałyśmy właściwie tylko kosmetyki. Wprawdzie trochę baliśmy się z wydawcą, że jak stworzymy wielką cegłę, to ludzie się przestraszą i nie będą tego czytać. Ale myliliśmy się. Ludzie czytają i pytają, dlaczego tak mało? 

Kto czyta tę książkę. Czy ona jest pewnym wydarzeniem środowiskowym? Mam na myśli,  z jednej strony górskich ratowników, z drugiej tych, którzy z zapamiętaniem chodzą po Tatrach, a może pisała pani z myślą o ludziach, którzy gór w ogóle nie znają
-Ta książka jest dla wszystkich chodzących i niechodzących po górach. Oczywiście samych toprowców niczym nie zaskoczę, ale całą resztę owszem. Jest w niej dużo specjalistycznej wiedzy, ale podanej w sposób lekki. Nie chciałam wchodzić w szczegóły, żeby nie zmęczyć czytelnika. Zależało mi na tym, żeby ludzie naprawdę wiedzieli czym jest TOPR, jak działa i jak się rozwija. Żebyśmy wszyscy wiedzieli, jak doskonałych mamy ratowników i jak profesjonalną służbę tworzą.

Czytelnicy do pani piszą?
-
Tak, dostaję sporo maili. Niektórzy piszą, że są zachwyceni i że wreszcie zrozumieli, czego w górach nie należy robić, żeby nie narażać na niebezpieczeństwo siebie i ratowników.  Nie przypuszczałam, że ta książka będzie miała tak bardzo edukacyjny charakter. I myślę, że sami ratownicy też są tym miło zaskoczeni. Przyznają, że od lat prowadzą bardzo różne akcje edukacyjne, ale ten przekaz nie zawsze trafia do wyobraźni turystów, tymczasem moja książka przyniosła nadspodziewany oddźwięk, z czego bardzo się cieszę i z czego jestem dumna.

Przymierza się pani do kolejnej książki?
-
Tak, zaczęłam już prace nad nowym pomysłem, ale na razie nie chcę zdradzać szczegółów. Powiem tylko, że wciąż kręcę się w Tatrach.

Rozmawiała [email protected]. Jm







Dziękujemy za przesłanie błędu