Trwa wczytywanie strony. Proszę czekać...
Wtorek, 23 kwietnia. Imieniny: Ilony, Jerzego, Wojciecha
06/03/2016 - 10:20

Ballada o Czarnym Jasiu. Jan Freisler na dwóch fotografiach

„Chodzimy z bronią. Na strzały odpowiadamy strzałami, a resztę rozbijamy granatami, często własnej produkcji. Otrzymuję broń, trucizny, ubrania. Banknoty liczymy na kilogramy, a nie na miliony. Powtórnie składam przysięgę, dostaję dokumenty na nazwisko Drapała Franciszek i nowy pseudonim „Skowron”, później wysoko notowany na giełdzie śmierci” – relacjonuje w zapiskach Jan Freisler (1914-1964), jeden z najsłynniejszych kurierów Armii Krajowej. „Wujek już za życia był legendą...” – wspomina Maria Krzykalska, siostrzenica Freislera.

Maria Krzykalska, emerytowana nauczycielka z Krakowa, pokazuje dwie fotografie swojego wujka. Dzieli je kilkanaście lat. Na tej na krótko sprzed wojny Freisler jest brunetem, stąd nietrudno się domyśleć, skąd wzięło się jedno z jego przezwisk „Czarny Jasio”, na drugiej to już nie ten sam człowiek...

–  Wujek do końca życia był bardzo pogodnym człowiekiem, chociaż nigdy nie opowiadał, co go spotkało w więzieniu. Dopiero po jego śmierci mama od kogoś innego dowiedziała się, co było w Rawiczu i Wronkach, jak się nad nim znęcano. Po kilku latach od wyjścia na wolność zmarł na atak serca. W momencie, kiedy położył się  na stole, ludzie myśleli, że jak zawsze żartuje. Gdyby nie to, to najprawdopodobniej udałoby się go uratować – mówi Krzykalska.

Kurier z Gorzkowa

Józef Bieniek, historyk i badacz II wojny światowej w Nowym Sączu i na Sądecczyźnie wymienia Freislera jako najbardziej zasłużonego kuriera, obok piątki innych: Klemensa Gucwy, Franciszka Krzyżaka, Leopolda Kwiatkowskiego, Zbigniewa Rysia i Romana Stramki.

Jego starszy brat zginął w obronie Warszawy. Julek był zawodowym wojskowym i imponował tym Jankowi. Janek w czasie wojny spotkał się kolegą Klemensem Gucwą i to „Góral” wciągnął go w działalność konspiracyjną. Janek został poproszony, żeby rozeznać szlak do Budapesztu, czy możliwy jest kontakt i przenoszenie dokumentów oraz pieniędzy – mówi Krzykalska.

Szlak Warszawa-Budapeszt wiódł początkowo przez Bieszczady w okolicach Sanoka i Zagórza, jednak ze względu na działalność ukraińskich nacjonalistów tereny te były niebezpieczne. Freisler wraz z sądeckimi przyjaciółmi zbudował siatkę przerzutową przez granicę w okolicach Tylicza i Krynicy. Sam i w parze (m.in. z Gucwą, potem ze Stramką) wykonał kilkadziesiąt pełnych kursów na trasie Warszawa-Budapeszt, organizował też tzw. sztafety. Wraz z dokumentami i pieniędzmi przeprowadzał przez granice żołnierzy, uciekinierów na południowy zachód, także żydowskie rodziny, co było obarczone największym ryzykiem.

Spodobało mu się to i robił cztery kursy w miesiącu. Wszystko za niewielkie pieniądze, a nie robił przy tym lewych interesów. Ciężko mu było utrzymać żonę i dziecko, a co dopiero pomóc rodzicom – zaznacza siostrzenica. 

 „Chodzimy z bronią. Na strzały odpowiadamy strzałami, a resztę rozbijamy granatami, często własnej produkcji.  Droga kurierska zaprowadziła mnie do Budapesztu i tutaj nawiązałem kontakt z „Bazą”. Szefem był kpt. Medyński-Jasiewicz pseudonim Redaktor. Otrzymuję od niego bezcenne informacje oraz pomoc dla kraju. Zapoznaje mnie z nowymi szlakami i punktami oparcia na Madziarach, w Czechach, na Słowacji, w Polsce i w Rzeszy. Otrzymuję broń, trucizny, ubrania i bilonu srebrnego do plecaka. Banknoty liczymy na kilogramy, a nie na miliony. Powtórnie składam przysięgę, dostaję dokumenty na nazwisko Drapała Franciszek i nowy pseudonim „Skowron”, później „wysoko” notowany na giełdzie śmierci” – pisze Freisler w powojennych dokumentach.

Sądecka Niobe

Przed II wojną światową i w jej trakcie przy ul.  Nawojowskiej 70 mieszkali Jadwiga i Jan Freislerowie. Szczęśliwie doczekali się ośmiorga dzieci.

Dziadek był Niemcem i po ślubie przyjął polskie obywatelstwo. Podczas okupacji nie chciał wrócić do niemieckich korzeni. Powiedział, że raz zmienił obywatelstwo i to mu wystarczy. Poza tym w obronie Warszawy zginął jego najstarszy syn. Przez całą okupację Niemcy podchodzili do niego z dużym szacunkiem. W domu był ruch oporu, w którym dziadek nie uczestniczył, zaś babcia była dobrą przykrywką dla swojego syna i ludzi, którzy w tym domu bywali – opowiada Krzykalska.

Przez całą okupację w domu przy Nawojowskiej 70 funkcjonowała komórka przerzutowa (wówczas nazywano to meliną). Jadwiga Freisler, pseudonim „Matka”, często pomagała Janowi, nawet przewoziła broń do Krakowa. Ryzykowała życie. Raz np. kiedy przesiadała się w Tarnowie na pociąg i miała ciężką walizkę z bronią... po dżentelmeńsku pomógł jej niemiecki oficer. Nie wiedział, że nosi pistolety i amunicję dla AK.

To babcia potwierdziła wersję Stramki, że uciekł z więzienia, a nie że go wypuścili. Podczas okupacji razem siedzieli w nowosądeckim areszcie. Z domowych opowieści utkwiło wiele innych historii. Do domu przyszło gestapo. Janek był ranny, była zima i ostatkiem sił dotarł na Nawojowską. Babcia wyniosła go na strych i w tym momencie wparowało gestapo, bo ktoś musiał donieść. Zaczęli szukać po całym domu. Był zmierzch i babcia stanęła z lampą naftową i sobą zasłaniała wyjście na strych. Stała tak z lampą niczym Niobe, skamieniała ze strachu – opowiada.

Innym razem do domu przy Nawojowskiej z samego rana wpadło gestapo, najprawdopodobniej sam Jan Górka, volksdeutsch (tytułował się Johann Gorka), bezwzględny oprawca i współpracownik Heinricha Hamanna. Ktoś musiał szybko donieść, że w okolicy był Freisler. Jadwiga zdążyła już zakopać broń w klombie, na którym rosły róże.

Któryś z gestapowców stanął w oknie werandy i wzruszył się, patrząc na róże. Komplementował zwłaszcza czarną. Babcia drżała, żeby nie spojrzał tuż niżej...

W tyrolskim kapeluszu i w potrzasku

Freisler, podobnie jak inni sądeccy kurierzy, był doskonale predestynowany do zadań specjalnych: zapalony narciarz i piłkarz drugiego składu Sandecji, przeszkolony wojskowo, znał każdy zakamarek Beskidu Sądeckiego. Zaliczył niemało ryzykownych przepraw, aresztowań i akcji specjalnych, ale jak wspomina wielu – zabijał tylko, kiedy musiał.

Wujek miał taki zdobyczny tyrolski kapelusz. Zdobył go nawet bezkrwawo. Niemcy bawili się w schronisku na Łabowskiej Hali. Wujek przez okno zdarł go z głowy Niemca i uciekł. Później na tym kapeluszu upinał zdobyczne niemieckie krzyże wszystkich żołnierzy, których musiał na swojej drodze zabić. Raz tylko nie uśmiercił starego niemieckiego żołnierza, bo się rozpłakał i błagał o litość. Niestety nie wiem, co się stało z kapeluszem – mówi Maria Krzykalska.

Od 1944 roku Freisler zaangażował się w tworzenie struktur AK na Sądecczyźnie: zorganizował Oddział Partyzancki „Świerk”, który wszedł później w skład OP „Wilk”, a następnie do oddziału pod dowództwem Juliana Zubka „Tatara”. Po zakończeniu wojny zszedł z gór, ale nie złożył broni. Jego kolejnym zadaniem było zbudowanie dla WiN-u siatki przerzutowej na Zachód. 31 października 1945 roku wraz z innymi konspiratorami został aresztowany w Krakowie.

Był kocioł, ktoś może zdradził. Wujek nie miał zamiaru zostać w Polsce, ale nie ujawnił się i nie oddał broni. Została aresztowana duża grupa ważnych osób. Przewieziono ich na Rakowiecką. Proces odbywał się w 1946 roku. Na ten proces do Warszawy pojechał mąż starszej siostry. Był geologiem. Podczas wojny mieszkali w Warszawie, ale po zakończeniu pojawiła się praca w Kwidzyniu. Proszę sobie wyobrazić, że gdy wracał do domu wydarzyła się największa po wojnie katastrofa kolejowa i zginął. To było wspaniałe małżeństwo. Ciocia dostała szału, nawet nie była w stanie udać się na pogrzeb. Do końca życia miała żal, że to przez niego zginął i nie wybaczyła Jankowi – opowiada.

Freislerowi zasądzono karę śmierci, ale dzięki staraniom rodziny i wielu przyjaciołom, aktem łaski samego Bolesława Bieruta udało się wyrok zamienić na 10 lat więzienia. Karę odbywał we Wronkach, Rawiczu na Mokotowie i w Potulicach. Pod koniec 1955 roku wypuszczono go na wolność.

Wtedy poznałam wujka. Przyjechał do Nowego Sącza i poprosił, żebym mu pomogła odszukać dąb, który zasadził przed wojną. Bywałam też później u niego w Warszawie. Pamiętam taką historię. Jest niedziela, a jestem nauczona, że trzeba iść do kościoła. On po wyjściu z więzienia nie był w dobrej relacji z Bogiem, za dużo było przeżyć. Nad czym babcia ubolewała, że mieszkał naprzeciw kościoła Bonifatów, a tu nie bardzo... Mówię wujkowi, że chcę iść do kościoła. On mówi, że nie ma sprawy, to idziemy. I tak zeszliśmy wszystkie kościoły na starym mieście, wchodziliśmy to tu, to tam na chwilę. Przychodzimy do domu, a ja mówię, że nie byliśmy na mszy, a on na to, że byliśmy w tylu kościołach, że i cała msza z nawiązką się nazbierała...

Janusz Bobrek 
Fot. JB







Dziękujemy za przesłanie błędu