Trwa wczytywanie strony. Proszę czekać...
Wtorek, 16 kwietnia. Imieniny: Bernarda, Biruty, Erwina
25/05/2016 - 05:30

Ludzie w sądeckich firmach chcą związków zawodowych, ale ich nie zakładają. Ze strachu przed utratą pracy

W sądeckich firmach, poza tymi, które kiedyś były państwowym przedsiębiorstwami nie ma związków zawodowych. Ludzie nie chcą „styropianowców” z Solidarności? Chcą, ale się boją. Mówią, że zanim zbiorą wymaganą liczbę pracowników gotowych założyć związek, to już ich w robocie nie będzie - opowiada szef miejscowej delegatury NSZZ Solidarność Krzysztof Kotowicz.

Z Krzysztofem Kotowiczem Kotowiczem rozmawia Agnieszka Michalik

Przejął pan schedę po Andrzeju Szkaradku, który szefował sądeckiej delegaturze „Solidarności” przez szesnaście lat. Najpierw to był okres wielkiego entuzjazmu po przemianach 1989 roku, a potem wikłania się związku w politykę, utraty jego pozycji i wreszcie deprecjonowania jego znaczenia. Szefuje pan delegaturze organizacji, której znaczenie maleje, także w naszym regionie.

Nie do końca się zgadzam z tym stwierdzeniem. Na „Solidarność” trzeba spojrzeć dziś inaczej, bo inne są okoliczności. Ale rola związku i jego zadania są wciąż te same, od chwili powstania w1980 roku. Zmienił się natomiast sposób działania, zmieniło się prawo, często na niekorzyść związku. I wcale nie jest łatwo. Często mamy wręcz pod górkę.

Walczyliście przecież o takie właśnie otoczenie. O wolny rynek, prywatne firmy. Mamy kapitalizm. Pytanie czy „Solidarność” odnalazła się w tej nowej rzeczywistości.

Walczyliśmy o wolność i o demokrację.  I  choć - moim zdaniem -  zaszło wiele pozytywnych zmian  to jednak w niektórych dziedzinach miało to wyglądać inaczej. Przede wszystkim trzeba powiedzieć, że dziś bycie związkowcem wymaga pewnego wyspecjalizowania się w tej działalności. Musimy stawiać na wiedzę i edukację. Teraz nie da się być działaczem związkowym „bo mnie wybrali”. Dziś trzeba sprostać wielorakim wyzwaniom. Trzeba umieć analizować dokumenty związane z funkcjonowaniem firmy, dobrze orientować się w kwestiach dotyczących prawa pracy, znać ustawę o związkach zawodowych. Trzeba też wiedzieć czego możemy żądać, a o co możemy tylko prosić, co nam wolno, a czego nie, trzeba umieć prowadzić negocjacje…

Pan mówi o konieczności profesjonalizacji związkowców, ale kto się będzie doskonalił w sztuce bycia związkowcem, skoro szeregi topnieją. 

To prawda, że jest nas mniej, ale przecież ciągle jesteśmy największym związkiem zawodowym w Polsce. Jest nas sześćset tysięcy. Nasze lokalne struktury są nadal liczne, bo połączone delegatury Nowego Sącza i Gorlic to ponad pięć tysięcy członków zrzeszonych w siedemdziesięciu organizacjach szczebla zakładowego. Ale rzeczywiście nas ubywa i powoli robi się luka pokoleniowa. Starsi związkowcy odchodzą na emeryturę, a młode pokolenie nie wystarczająco uzupełnia te szeregi w związku.

Może jesteście już dla nich tylko pokoleniem „styropiananwców”.

Myślę, że przyczyna jest zupełnie inna. Polityka państwa przez ostanie lata była nieprzyjazna dla pracownika. Wielu młodych ludzi wyjechało za granicę w poszukiwaniu pracy i godnego wynagrodzenia. Ci, którzy zostali, w większości pracują na umowach śmieciowych. Jak więc mogą zostać związkowcami. Formalnie przecież nie są zatrudnieni w zakładach pracy. 

To taka kwadratura koła, bo to właśnie ci ludzie, głównie młodzi, wobec których najczęściej łamane są prawa pracownicze, najbardziej potrzebują pomocy związków zawodowych. To niewolnicy dwudziestego pierwszego wieku, często wykorzystywani przez pracodawców jak za czasów dziewiętnastowiecznego kapitalizmu. 

To prawda. W wielu firmach ludzie zupełnie są pozbawieni ochrony praw pracowniczych..

To przyjrzyjmy się uzwiązkowieniu naszego lokalnego rynku pracy. Ogranicza się do firm, które niegdyś były państwowe i do budżetówki.

Rzeczywiście, w większości tak jest. Sądeckie przedsiębiorstwa, w których pracownicy mają związkową ochronę to dawne Zakłady Naprawcze Taboru Kolejowego czyli obecny Newag, Famur , kiedyś Nowomag, związki działają też w Carbonie, MPK, w gorlickim Gliniku i na kolei. Do tego dochodzi jeszcze oświata, służba zdrowia i urzędy ze spółkami komunalnymi.

I na tym ta lista się kończy. Bo potem zaczyna się lista tych pracodawców, w których „Solidarności” nie ma. Fakro, Wiśniowski, Konspol, to największe w naszym regionie firmy zatrudniające tysiące pracowników nie mających żadnej związkowej ochrony. Dzieje się tak zresztą także i w innych, mniejszych firmach.

 „Solidarność” może tylko pomagać w założeniu związku, ale nie możemy tego zrobić za ludzi, którzy w takich firmach pracują. To muszą się zorganizować. Muszą zrozumieć, że razem można więcej.  Możemy im pomóc się zorganizować i chętnie to robimy. Poprowadzimy takich pracowników, pokażemy dobre wzorce, przykłady. Pomożemy w prowadzeniu dokumentacji. Zachęcam do kontaktu z nami w siedzibie oddziału NSZZ „Solidarność”, przy ulicy Pijarskiej Nowym Sączu, także do osobistego kontaktu ze mną.

A ludzie w ogóle chcą się organizować?

Nie wystarczy chcieć , trzeba to zrobić.

Ale w tym wypadku chcieć, to wcale nie znaczy móc. Kilka lat temu głośnych echem odbiła się sprawa jednej z sądeckich firm, gdzie próba założenia związku zawodowego zakończyła się wyrzuceniem człowieka na bruk i śledztwem wśród załogi, kto jeszcze trzymał z „wywrotowcem.

Rzeczywiście, ludzie w prywatnych lokalnych firmach - i dotyczy to nie tylko tych największych przedsiębiorstw - boją się podejmować próby założenia związku zawodowego. W nieformalnych rozmowach mówią, że zanim zbiorą wymaganą liczbę pracowników gotowych założyć związek, to już ich w robocie nie będzie. Znajdą się tacy, którzy wcześniej o takich próbach poinformują właściciela firmy. Jeśli nie wiąże się to z utratą pracy, to z sygnałem typu: „jak ty tak kombinujesz, to nie dostaniesz podwyżki, albo zostaniesz pominięty przy premii”. Ludzie to odbierają jako zastraszanie. 

Kto tych ludzi broni? Komu mogą się poskarżyć na niskie płace, na łamanie praw pracowniczych, zmuszanie do roboty po godzinach, niepłacenie za nadliczbówki?

Nikt ich nie broni. Zostaje im Państwowa Inspekcja Pracy, która przyjdzie albo nie przyjdzie, albo coś dostrzeże albo nie dostrzeże,  czasem pomoże w uregulowaniu funkcjonujących nieprawidłowości. Zresztą „Solidarność” stara się utrzymywać kontakt z PIP. 

Dlaczego nasi pracodawcy tak bardzo obawiają się związków zawodowych. Przecież w Unii Europejskiej, która jest dla nich wzorem dojrzałego kapitalizmu, związek w firmach to norma. W Skandynawii będącej symbolem dobrobytu uzwiązkowienie sięga osiemdziesięciu procent. W Polsce to zaledwie sześć. Czy nasi rodzimi kapitaliści tkwią mentalnie w dziewiętnastym wieku?

Myślę, że to powoli się zmienia. Związki zawodowe powstają w tych firmach prywatnych, gdzie istnieje świadomość roli jaką spełniają. W trakcie rozmów na temat powołania organizacji na trenie zakładu często okazuje się, że związkowcy mogą być wręcz pomocni. Takie doświadczenia mam na przykład z Gorlic.

A może obawy pracodawców są uzasadnione? Może mają rację, że nie chcą związków zawodowych. Przykłady niektórych zakładów, gdzie „Solidarność” się uchowała pokazują, że związkowcy hamują rozwój firmy, bo nie mają pojęcia o prowadzeniu biznesu. W sensie mentalnym są socjalistami, a to w ciągle biednej polskiej gospodarce nie da się pogodzić z wolnym rynkiem i koniecznością walki o przetrwanie, szczególnie w zderzeniu z wielkim zagranicznym kapitałem. 

Jeśli pracodawca podchodzi do związku zawodowego jak do partnera, to związek nie jest przeszkodą. Wręcz przeciwnie, może być pomocny w funkcjonowaniu zakładu. Związki naprawdę nie przeszkadzają. Przecież nam też zależy na rozwoju firmy i utrzymaniu miejsc zatrudnienia. Związek może być dobrym i skutecznym pośrednikiem między pracownikami a pracodawcą. Także mediatorem w sprawach trudnych.

Obydwie strony mogą zyskać jeśli te relacje są poprawne i obydwie strony mają poczucie, że wzajemnie są sobie potrzebne. Ale u nas to ciągle rzadkość, a ostatnio szala niechęci przechyliła się na niekorzyść związkowców. Dominuje czarny PR. Przekonanie, że to przede wszystkim pewna, ciepła posada na stałe i to na koszt pracodawcy. Ci na samej „górze” to bogaci bonzowie z „wypasionymi furami”, markowymi garniturami, którzy tylko udają przedstawicieli prostego ludu. Kreowanie takiego wizerunku „Solidarnościowca” kończy się tym, że pracownicy firm, w których związkowców nie ma, mówią, że nie potrzebują w zakładzie cwaniaków i darmozjadów.

Wielką pracę na rzecz takiego wizerunku związkowca z Solidarności wykonano za czasów rządów Platformy Obywatelskiej. Oczywiście zdarzały się niechlubne przypadki, ale one były naprawdę jednostkowe w skali kraju i zwykle spoza „Solidarności”. Ale takie tematy, były w ogólnopolskich mediach wyjątkowo pompowane, a jeśli już poruszano kwestie związane z walką o prawa pracownicze, to ludzie słyszeli, ze związkowcy są roszczeniowi, agresywni i konfrontacyjni. A prawda jest taka, że dziewięćdziesiąt procent związkowców szczebla zakładowego wykonuje wszystkie obowiązki społecznie. Nie mają etatów. Robią to często po godzinach swojej pracy i często w domu.

Zastanawiam się jak podsumować tę nasza rozmowę. Bo nie była zbyt optymistyczna.

Mam nadzieję, że z nastaniem rządu, który odwołuje się do solidarnościowej idei, tej sprzed okrągłego stołu, wiele się zmieni. Bo ten rząd reprezentuje interesy zwykłych ludzi. Mam nadzieję, że będzie klimat dla obrony praw pracowniczych, szczególnie tych, którzy taką obroną w ogóle nie są objęci. NSZZ „Solidarność” ma wielu dobrych wartościowych działaczy, ma własnych dobrych prawników, którzy specjalizują się głównie w prawie pracy. Te doświadczenia chcemy zaoferować w organizowaniu się pracowników i właśnie w kierunku normalizowania warunków pracy wszędzie tam gdzie jest to potrzebne, bo człowiek jest największą wartością również w zakładach pracy.

Rozmawiała Agnieszka Michalik

Fot: własne







Dziękujemy za przesłanie błędu