Trwa wczytywanie strony. Proszę czekać...
Środa, 24 kwietnia. Imieniny: Bony, Horacji, Jerzego
26/11/2018 - 14:30

Sziszapangma, seraki i sto osiemdziesiąt bramek Chengdu

- Nie jestem z tych, którzy zwiedzają wszystko wokoło, robią zdjęcia, biegają po Lhasie za pamiątkami. Jestem skoncentrowany na górze i nic innego dokoła mnie nie interesuje - mówi Zygmunt Berdychowski po zdobyciu czwartego ośmiotysięcznika.

Zygmuntem Berdychowskim rozmawia Tomasz Kowalski

W 2107 roku udało się zdobyć Manaslu. Kiedy zaczął pan myśleć o wyprawie na kolejny ośmiotysięcznik?
- Każda wyprawa zaczyna się w maju, bo wtedy trzeba wybrać cel, zgłosić akces, zapłacić pierwszą cześć opłaty za udział w ekspedycji, zacząć intensywnie trenować, żeby mieć kondycję, która pozwoli na wejście na tak wysoką górę; tego nie da się zrobić w ciągu miesiąca. Ja, na szczęście, mam trening biegowy. A Sziszapangma pojawiła się tak naprawdę w sierpniu, kiedy okazało się, że pierwotny cel, czyli Makalu, w tym roku był celem bardzo niewielu wypraw. A to oznaczało, że musielibyśmy sami rozwinąć liny poręczowe, co nie tylko kosztowałoby znacznie więcej, ale pewnie nie byłoby możliwe, bo rozkładanie lin tylko dla dwóch osób mija się z sensem.

Tymczasem na Sziszapangmę wybierało się kilka innych ekspedycji i liny, niezależnie od nas, miały być rozłożone. Wtedy stanęliśmy przed pytaniem, czy decydujemy się na Sziszapangmę. Ponieważ nie byłem tu ani tu, od razu podjąłem decyzję, ze mogę iść. To najlepszy dowód, jak często wyprawami  wysokogórskimi rządzą przypadki, bo wszystko zależy od tak wielu czynników, że nie sposób ich wszystkich przewidzieć, w tym długoterminowych prognoz pogody.

Tak czy inaczej, przygotowując się do Festiwalu Biegowego, w maju przebiegłem sto pięćdziesiąt kilometrów, w czerwcu dwieście, w lipcu trzysta, w sierpniu znów dwieście i wliczając wrzesień z Festiwalem Biegowym, zrobiłem dobry tysiąc kilometrów. To tak naprawdę daje ci dopiero gwarancję, ze możesz lecieć w Himalaje.

Z kim pan wybrał się tym razem? Z tą samą ekipą?
- Tak, przypadkowo spotkałem się z nimi już na Antarktydzie i od tego czasu, wprawdzie w różnym składzie osobowym, ale cały czas jeżdżę z tym samym organizatorem. To po prostu dobra firma, zawsze mogłem na nich liczyć. W przypadku Everestu to była jedyna ekipa, która miała lekarza; badał ciśnienie, miał furę leków - to, nawet jeśli nie było potrzebne, dawało pewność, że gdyby działo się coś bardzo złego, nie zostajesz z tym kłopotem sam. W dodatku, w 2014 roku, jedna z uczestniczek wyprawy, nawiasem mówiąc, Polka, miała wielkie kłopoty z zejściem z Everestu, ale gdy widziałem jaką zorganizowali wtedy akcję ratunkową, że wysłali dziesięć osób z siedmiu na osiem tysięcy…

To miał pan pewność, że w razie czego  nie zostanie sam?
- Tak, to jest niezwykle ważne, buduje u ciebie przekonanie, że nie grozi ci szczególne niebezpieczeństwo, że właśnie z nimi możesz chodzić w te góry. To, obok kondycji, którą masz, na którą pracujesz wiele miesięcy, drugi bardzo ważny element - przekonanie, że idziesz w towarzystwie ludzi,  którzy cię nie zostawąi.

Po kilku wyprawach umiem też ocenić poziom zaawansowania organizacyjnego: czy są Szerpowie, czy jest kuchnia, czy jest stołówka – cała ta infrastruktura, dzięki której człowiek może przetrwać pięć, czasem dziesięć dni, kiedy w obozie siedzisz i czekasz na otwarcie okna pogodowego. Takie rzeczy powodują, że ten pobyt jest bardziej lub mniej znośny. Bo jeśli te warunki są dobijające, to odbierają ci potem całą ochotę żebyś szedł przed siebie.


Ale wróćmy do sierpnia, bo wtedy zapada decyzja: Sziszapangma…
- No i wtedy zaczyna się pakowanie, kupowanie biletów, sprawdzanie jeszcze raz odzieży, wyposażenia. Bo gdy wracam, przywożę do domu buty, kurtkę, spodnie… wszystko  jest prane i składane  w jednym, tym samym miejscu. Nie korzystam z tego w ciągu roku, więc dzięki temu przed kolejną ekspedycją dokonuję tylko przeglądu. Ale na nowo trzeba kupić żele, witaminy. Leki też, żeby nie zostawiać wszystkiego na ostatnią chwilę.

Czosnek również?
- Czosnek w tabletkach; tak, bezwzględnie. Jak już jesteśmy u góry, to czosnek na stole się pojawia niezależnie od tego, co sami zabieramy. Chodzi o obniżenie ciśnienia.

Leki nasenne?
- Tak, Apap Noc głównie, czasem Stilnox. Są, dla mnie szczególnie, konieczne, bo dają gwarancje, że zasnę wtedy gdy trzeba spać i na drugi dzień, gdy trzeba iść, nie ma dyskomfortu.

A tego, co może zakłócić sen, jest sporo, począwszy od wiatru…
- Przede wszystkim przeszkadza to, że schnie nos. Powietrze tak go wysusza, że w końcu zaczynasz oddychać ustami. A jak zaczniesz już oddychać ustami to masz tak sucho w gardle, że zaczynasz kaszleć, a jak kaszlesz, to już nie śpisz. Wiele też zależy od tego gdzie śpisz. Może cię obudzić wiatr, a na lodowcu budzą ruchy lodowca - słychać ciągle jak trzeszczy, jak pęka, przesuwa się. To powoduje, ze leżysz, wsłuchujesz się w te wszystkie odgłosy, myślisz tylko o tym, żeby zasnąć, czekasz na sen, a sen nie przychodzi.

Leki są, wszystko jest na swoim miejscu, spakowane…
- I leży w torbie podróżnej i plecaku. W tym roku w torbie podróżnej zważonej na Balicach miałem 29 kilogramów, w plecaku 11 kilogramów; razem 40. To dużo i mało, bo na przykład buty muszą być w dwóch odmianach - musisz mieć trekkingowe, w których chodzisz do wysokości sześciu, sześciu i pół tysiąca metrów, bo powyżej jest już lodowiec, dużo śniegu i zbyt niska temperatura. Wtedy wkładasz już specjalne buty wysokogórskie, z butem wewnętrznym XXX

Uzbierało się 40 kilogramów, bo samych skarpet bierzesz siedem, osiem par. Jest odzież termoaktywna, są polary… Weźmiesz jeden polar, ale przewidujesz, że powinieneś wziąć kolejne – bo wiesz, że jeśli założysz polar, to go przepocisz, więc jak wrócisz, musisz założyć suchy. Budzisz się na drugi dzień rano, a ten wilgotny może jeszcze nie wyschnąć, więc powinieneś mieć trzeci. Do tego trzy pary spodni, bluz… Jeśli się czegoś zapomni, zawsze można dokupić w Lhasie.

Na lotnisku w Balicach czuł pan już podniecenie kolejną wyprawą?
- Nie, teraz już takich uczuć nie mam.

A jaką trasą dostał się pan do Chin?
- Z Balic, przez Amsterdam, do Czengdu. Miasto ma kilkanaście milionów mieszkańców, jest stolicą prowincji Syczuan. Pierwszy raz byłem tam w ubiegłym roku, kiedy nie mogliśmy lądować w Lhasie i samolot został przekierowany na lotnisko w Czengdu. To kolos. Pierwszy raz w życiu tylko w przylotach zagranicznych widziałem 180 bramek, a niedaleko jest jeszcze odrębne  lotnisko krajowe… Potem już hotel, znów lotnisko i  jesteś w Lhasie, w Tybecie. Tu już jest 3600 metrów nad poziomem morza, więc zaczyna się powolna aklimatyzacja, nie możesz zbyt szybko stawać na większych wysokościach. Dzień pobytu w Lhasie, potem drugie co do wielkości miasto, Szendze.

Był pan tam nie raz. Może pan polecić jakieś dobre restauracje?
- Nie, nic z tych rzeczy. Nie jestem z tych, którzy zwiedzają wszystko wokoło, robią  zdjęcia, biegają za pamiątkami. Ważne, żeby wyspać się dłużej, wcześniej iść spać, jeść więcej, odpoczywać przed wejściem. Jestem skoncentrowany na górze i wszystko inne dookoła mniej mnie interesuje. Nie zabieram niczego, żadnych kamyków, gałązek, ani wody wytopionej ze śniegu zabranego ze szczytu… Nic poza zdjęciami i certyfikatem zdobycia góry. Za to na dole, już po zdobyciu szczytu, przed odlotem kupuję sporo pamiątek dla najbliższych, najczęściej takich lokalnych wyrobów.

Pierwszego dnia najważniejsze jest zresztą sprawdzanie sprzętu. Przewodnik przegląda wszystko co masz i mówi czego brakuje. Potem jest czas, by uzupełnić ewentualne braki w ekwipunku.

To wtedy przewodnik powiedział, by kupił pan inne buty?
- Nie, to było dopiero, gdy zeszliśmy. Moje buty mają już ze 12 lat, nie chodzi nawet o to, że są złe, czy czegoś im brakuje, ale dziś używa się już do produkcji wysokogórskich butów innych materiałów, dlatego inna jest już ich waga i inny wysiłek. Może powinienem już kupić inne buty, ale z drugiej strony już się do nich przywiązałem.

– Chłopie, one są za ciężkie – mówi mi. To ja go pytam o ile lżejsze są te nowe. O klikanaście deko? A on mi na to: policz sobie ile tysięcy kroków robisz każdego dnia i pomnóż sobie przez te kilkanaście deko. Parę ton więcej podnosisz na każdym wyjeździe!

Dwa lata temu zwrócił mi uwagę na plecak. Miałem taki, czterdziestolitrowy, który ważył 7-8 kilogramów. W Beskidach nawet bym go nie słuchał, ale przy ekstremalnym wysiłku liczy się każdy kilogram, który trzeba na sobie wnosić, dlatego go zmieniłem

Trzeci dzień…
- Trzeci dzień to jazda do Szendze. Jesteśmy tam, tak jak w Lhasie - wieczorem przyjazd, jeden wolny dzień i na trzeci dzień przejazd do kolejnego miasta, ostatniego już przed parkiem narodowym Mount Everestu. Droga wiedzie przez przełęcz na wysokości pięć tysięcy dwieście. Trudno to sobie wyobrazić, bo w Europie najwyższy szczyt ma wysokość cztery tysiące osiemset!

Jechaliście malowniczo, na pace rozklekotanej ciężarówki?
- Nie, tak już nikt tam nie jeździ : ) W tym roku to był całkiem przyzwoity samochód jakiejś chińskiej marki, w tamtym roku jechaliśmy Toyotą. Pobyt w Tengri, na wysokości cztery tysiące sześćset, tak jak poprzednio, by zakilmatyzować się na kolejnym etapie. Ostatnia noc w hotelu, potem już jazda do parku narodowego, do bazy namiotowej pod Sziszapangmą, na wysokości pięć tysięcy trzysta. Dzięki rozsądnej aklimatyzacji nie odczuwa się dolegliwości żołądkowych czy bólu głowy. Ale masz to poczucie, że jesteś dopiero na początku właściwej drogi, która prowadzi na ponad osiem tysięcy.

Jak zaczyna się ta właściwa droga?
- Rozgrzewka w postaci wejścia na okoliczne górki… No, ładne górki, takie po pięć osiemset, sześć tysięcy metrów : ) W tej bazie każdy ma już osobny namiot, obok nas rozłożyły się  inne wyprawy: Chińczycy, Katalończycy i Chilijczycy.

Katalończycy a nie Hiszpanie?
- Katalończycy. Za każdym razem mocno to podkreślali.

Na ile teraz było inaczej niż za pierwszym razem?
- Pierwszy raz w Himalajach był trudny, bo przedtem tylko raz nocowałem na wysokości większej niż pięć tysięcy trzysta metrów. Gdy wchodziłem pierwszy raz, pracowała wyobraźnia, która powodowała wielkie emocje. Co się będzie działo? Jak to człowiek wytrzyma? A jak jedziesz szósty raz, to się już nie zastanawiasz, bo dobrze wiesz co będzie.

Co się jada? Konserwy, by uniknąć przypadkowego zatrucia pokarmowego, które może zniweczyć plany?
- Nie zabiera się niczego takiego do jedzenia. Za pierwszym razem nakupiłem w Katmandu słodyczy, które przeleżały tylko dwa tygodnie w torbie, a później, w górach nic takiego nie da się jeść, bo to jest zmarznięte na kamień, poza tym nie ma się apetytu na nic słodkiego. A co do jedzenia – wyprawa ma kucharza, który gotuje i nigdy nie widziałem, by ktoś zatruł się jedzeniem.







Dziękujemy za przesłanie błędu