Trwa wczytywanie strony. Proszę czekać...
Czwartek, 25 kwietnia. Imieniny: Jarosława, Marka, Wiki
23/09/2017 - 20:15

Wielka powódź na Sądecczyźnie w 1997 roku. Tragedie, których nigdy nie da się zapomnieć. Czy to się znowu może zdarzyć?

Mówi, że nigdy nie zapomni tego obrazu. Po ulewie, która trwała może kilkanaście, może kilkadziesiąt minut zobaczył coś absolutnie niezwykłego. Wszędzie woda i wzniesienia wyglądające jak wyspy na oceanie, zapełnione ludźmi. Najgorsze było dojmujące poczucie bezradności.

Z zastępcą komendanta Państwowej Straży Pożarnej w Nowym Sączu starszym brygadierem Pawłem Motyką rozmawia Agnieszka Michalik 

Pamięta pan te czerwcowe dni, kiedy z nieba lała się ściana deszczu i tę świadomość, że robi się niebezpiecznie, że potrzeba tak niewiele, żeby niewinne górskie strumyki zamieniły się w śmiertelne niebezpieczny żywioł?

Kiedy wracam wspomnieniami do1997 roku zaraz przychodzą mi na myśl zawody pożarnicze w Grybowie pod koniec czerwca. Tę naszą rywalizację zakończyliśmy przy nienajlepszej pogodzie. Na niebie kłębiły się potężne chmury. Wkrótce potem nad Grybowem przetoczyła się ulewa i zalała dzielnicę Piekiełko.

Zaraz po zawodach musieliście ruszyć z pomocą?   

Tak, spędziliśmy tam całą noc. Lawina wody zeszła z gór i zalała osiedle domków jednorodzinnych. Nigdy wcześniej nie widziałem czegoś takiego. Kilkadziesiąt budynków w wodzie, z których bez wytchnienia wypompowywaliśmy wodę. Wtedy wydawało nam się to wszystko groźne. Nie spodziewaliśmy się, że najgorsze dopiero nadchodzi

Bo tak naprawdę było tylko preludium do tego, co miało się dopiero wydarzyć.

Wszystko zaczęło się od intensywnych i nieprzerwanych opadów deszczu na zachodzie Polski.  Nawałnice przechodziły nad Wrocławiem i Opolem. W naszym regionie zahaczyły o Podhale i kończyły się na gminie Łącko i Podegrodzie. Ulewy oszczędziły Nowy Sącz, gdzie lokalnie wystąpiły tylko podtopienia.

Czy służby ratownicze były na to wszystko gotowe? Przecież po powodzi na początku lat osiemdziesiątych nie było w naszym regionie pogodowego armagedonu.  

Było chyba takie przekonanie o stabilności pogody. Dlatego ta powódź była dla nas wszystkich zaskoczeniem. Nigdy nie zapomnę, jak w kilka dni po pamiętnej ulewie nad Grybowem, znowu zaczęło mocno padać. Pracowałem wówczas w komendzie wojewódzkiej straży pożarnej , bo jeszcze wtedy istniało województwo nowosądeckie, kiedy dostaliśmy wezwanie do Gostwicy. Po drodze lało jak z cebra. Po prostu z nieba szła ściana deszczu. I potem przyszło to zdumienie przemieszane z trwogą.

Co takiego mogło przerazić strażaków nawykłych do walki z żywiołem?

W drodze do Gostwicy wjechaliśmy na jakieś wzniesienie. Nigdy nie zapomnę tego obrazu. Po ulewie, która trwała może kilkanaście, może kilkadziesiąt minut zobaczyliśmy coś absolutnie niezwykłego. Wszędzie woda i wzniesienia wyglądające jak wyspy na oceanie, zapełnione ludźmi.

Mieliście poczucie bezradności? Widzieliście ludzi odciętych przez wodę, a wy nie mogliście im pomóc?

To były jeszcze czasy, kiedy straż pożarna nie była wyposażona w sprzęt powodziowy. W takich sytuacjach działało wojsko. Połączyłem się z centralą i zgłosiłem, że wydarzyła się tragedia, że potrzebne będą śmigłowce i amfibie. Całe szczęście, że wtedy system łączności tak szybko nie działał, bo po chwili deszcz przestała padać, wyszło słońce i woda szybko zeszła. Została tylko gdzieniegdzie w zagłębieniach.

Czy to był taki moment uświadomienia sobie, że charakteru górskiej, gwałtownej, nieprzewidywalnej powodzi, kiedy wszystko zmienia się z minuty na minutę?

Wszystko zalewa woda, a potem znika. Zostaje straszne błoto i stojąca w domach woda, którą trzeba wypompować z zabudowań. To była moja pierwsza powódź, podczas której stałem się świadkiem wielu dramatycznych sytuacji, takich, z jakimi wcześniej w mojej służbie się nie spotkałem. Nigdy nie zapomnę księdza, który prowadziła koparkę.

Ksiądz operatorem koparki?

Jechaliśmy z Nowego Sącza w kierunku Podhala, drogą na Krościenko, gdzie opady były jeszcze bardziej intensywne niż na Sądecczyźnie. W tym czasie budowano obwałowania Dunajca, takie betonowe mury. Niestety, nie udało się tego dokończyć przed powodzią. Nikt się jej nie spodziewał. Kiedy wyjechaliśmy za Łącko, woda płynęła już drogą. Przedarła się z Dunajca przez wyrwę w wale. Znaleźliśmy objazd. Jechaliśmy jakąś równoległą, wyżej położoną bita drogą i nagle dostrzegliśmy koparkę, która próbowała tę drogę zawaloną drzewami i gałęziami udrożnić. Zatrzymaliśmy się, żeby chwilę porozmawiać z operatorem maszyny. Okazało się, że kierował nią, ku naszemu zdumieniu.. ksiądz.

Ta powódź zebrała tez niestety niestety śmiertelne żniwo. Był pan świadkiem tragedii, do jakiej doszło w Kamionce koło Limanowej.

To były bardzo dramatyczne chwile. Otrzymaliśmy w nocy informację, że osunęła się ziemia i doszło do uszkodzenia dwóch budynków, że są ranni ludzie, a jedna osoba zginęła. Po ciemku nie mogliśmy się tam dostać, bo droga była zupełnie odcięta. Wyruszyliśmy, jak tylko zaczęło świtać.

Jak udało wam się dostać na miejsce?

To było bardzo trudne, bo droga była uszkodzona. Woda zerwała asfalt, naniosła mułu i szlamu. Nie dało się nawet przejechać samochodami terenowymi. Drogę musiała nam torować koparka. W końcu udało nam się dotrzeć na miejsce.

Co zobaczyliście? Czy to był straszny widok?

Poszkodowani ludzie zostali już ewakuowani, ale do tej pory nie mogę zapomnieć widoku tego drewnianego domu, w którym zginęła kobieta. Był zawalony mułem, żwirem i kamieniami. Nie dało się w ogóle do niego wejść. Ale najbardziej wstrząsające było to, że wokół budynku nie płynęła już woda. Zostało tylko wydrążone w ziemi koryto, w którym podczas ulewy płynęły zwały błota z taką siłą, że przesunęły wewnątrz domu ściany, które przygniotły kobietę.

To nie była jedyna śmiertelna ofiara tej powodzi.

Niestety nie. Przyczyną innej tragedii były dwa niewielkie potoki, Gostwiczanka i Brzeźnianka w Podegrodziu, w których przy normalnej powodzi woda sięga ledwie kostek u nóg. Jednak przy intensywnych opadach deszczu zamieniły w rwące górskie rzeki. Kiedy przyszła powódź woda przelała się przez liczące dwa metry obwałowania. Na takich potokach są niewielkie mostki przejazdowe. Na jednym z nich zaczęły się gromadzić gałęzie. Jeden z mieszkańców pobliskich domów chciał usunąć zator, który się tam utworzył, żeby woda mogła dalej przepływać. Nie wiadomo, czy zmyła go fala, czy też uderzyła go gałąź… wpadł do potoku. Kiedy przyjechaliśmy na miejsce było tam pełno zrozpaczonych ludzi. Zarządziliśmy akcję poszukiwawczą. Jednak woda po opadach była mętna. I choć mięliśmy pływający sprzęt, nie udało się człowieka odnaleźć. Dopiero po kilku dniach na jego ciała natrafiła koparka, która usuwała zniszczenia po powodzi. Smutna historia.  

Podczas powodzi trzeba zmierzyć się z ludzkimi tragediami i poczuciem, że od sprawności, szybkości działania zależy ludzkie życie.

- To przede wszystkim duża odpowiedzialność, która zderza się też z poczuciem bezradności. Do powodzi w górach właściwie trudno się przygotować. Na terenach nizinnych, gdzie można przewidzieć, że za kilka godzin przyjdzie fala powodziowa, jest więcej czasu na ustawianie choćby worków z piaskiem. U nas, kiedy woda zaczyna wzbierać, próby ratowania czegokolwiek mogą się zakończyć tragedią, taką jak śmierć mieszkańca Podegrodzia.

Skoro żywioł w górskich ternach jest nieprzewidywalny jak się przed nim bronić?  

Podczas powodzi w 1997 roku przekonaliśmy się o naszej bezsilności. Służby ratownicze zaczęły zwracać wówczas uwagę na profilaktykę przeciwpowodziową. Chodzi przede wszystkim o właściwe utrzymanie koryt rzek. One muszą być zadbane. Nie mogą być zarośnięte. Przy intensywnych opadach tworzą się zatory i woda wylewa się z koryt. Ważna jest też regulacja potoków, rzek i budowanie wałów przeciwpowodziowych.

Czyli kluczem do bezpieczeństwa są inwestycje?

Inwestycje i bieżące utrzymanie. Bo inwestycje można wykonać, ale jeśli nie będziemy czyścić koryt rzek, usuwać krzewów, umacniać wałów czy udrażniać przepustów, to nic nie pomoże.

To jak nasze bezpieczeństwo zależy od konkretnych decyzji o realizowaniu inwestycji pokazała zapora w Czorsztynie, która w 1997 roku uratowała Sądecczyznę przed jeszcze większym spustoszeniem powodzią. 

To prawda. Pamiętam, że lipcu miało być uroczyste otwarcie zapory. Ten zbiornik miał się napełniać wodą przez długie miesiące. Feta się nie odbyła. To był już czas powodzi. Byłem w drodze na tę uroczystość. Widziałem na własne oczy, jak zostały otwarte ogromne śluzy i jak zaczęła się przelewać gigantyczna woda. To wyglądało jak wodospad. Ta nowiuteńka, wykończona na sama powódź zapora, tak naprawdę uratowała przed zalaniem Nowy Sącz. 

Agnieszka Michalik. fot. P.M [email protected]







Dziękujemy za przesłanie błędu