Trwa wczytywanie strony. Proszę czekać...
Wtorek, 23 kwietnia. Imieniny: Ilony, Jerzego, Wojciecha
28/01/2018 - 10:25

Nienauczalni? O szkole sądeckiego nauczyciela garść gorzkich refleksji z autopsji

Redaktor naczelny miesięcznika „Sądeczanin” śledząc moje internetowe wpisy, zaproponował mi rozwinięcie zamieszczanych w sieci refleksji na temat aktualnej kondycji polskiej oświaty. Początkowo miał to być felieton, ale już na poziomie planowania, tekst zaczął się rozrastać do rozmiarów książki. Postanowiłem zatem jedynie zasygnalizować kilkanaście wątków, z których każdy mógłby zostać rozwinięty w osobnym artykule i stać się przyczynkiem do ożywionej dyskusji.

Szkoła stała się instytucją usługową. Ma dać. I dokładnie to, czego uczeń lub jego rodzice pragną. Z tego przedmiotu wymagać („Proszę go docisnąć z historii/biologii, bo on będzie prawnikiem/lekarzem” – prośba rodzica ucznia 1 klasy gimnazjum), a z tego proszę im odpuścić (bo jak nie, to się złoży wniosek o zmianę nauczyciela). „Na wf nie będzie chodził, bo ma w tym czasie prywatny hiszpański”. „–Pańska córka była nieobecna w poniedziałek na dwóch pierwszych lekcjach, we wtorek na ostatniej, w środę nie było jej w ogóle, w czwartek przyszła na trzecią lekcję i w piątek nie została na dwóch ostatnich lekcjach. –No właśnie widzę, ale proszę to usprawiedliwić.” Itd., itd., itd.…

W Polsce podstawowy błąd w podejściu do edukacji ma charakter gramatyczny. W naszym języku osobę prowadzącą zajęcia edukacyjne nazywamy „nauczycielem” i zgodnie z konstrukcją tej nazwy zakładamy, że ma on kogoś „nauczyć”, czyli przeprowadzić czynność dokonaną, zwieńczoną pozytywnym finałem. I niestety przekłada się to na podejście do edukacji: szkoła, nauczyciel ma „nauczyć”, bez względu na predyspozycje, zaangażowanie, frekwencję uczniów.

Zgodnie z tą wykładnią winny porażki jest zawsze system, program, nauczyciel, a nigdy uczeń. Przykład: zapobiegliwi rodzice zdobędą z poradni psychologiczno-pedagogicznej opinie o wszelkich zaburzeniach (dysgrafia, dysortografia, dysleksja, dyskalkulia), które w wielu przypadkach są wyłącznie wytrychem, by uzyskać wydłużenie czasu pracy na egzaminie lub zwolnienie z oceny ortograficznej, natomiast prawie nigdy nie wykonują oni żelaznego zalecenia z tych opinii, jakim jest wykonywanie ćwiczeń eliminujących dysfunkcje – zaburzenie jest problemem szkoły, nie ucznia!

Szkoła została odarta z wszelkich narzędzi dyscyplinujących. Przywołanie ucznia do porządku to mobbing. Na zwróconą rodzicowi uwagę, że córka ubiera się niestosownie do wieku, nauczyciel dowiedział się, że chyba ma podejrzane skłonności, skoro przygląda się nieletniej uczennicy… Odebranie uczniowi na lekcji telefonu komórkowego, którego notorycznie używał może skutkować oskarżeniem ze strony rodziców o kradzież… Żeby wyrzucić niepełnoletniego ucznia ze szkoły, należy znaleźć dla niego miejsce w innej placówce – widzicie Państwo ten las rąk dyrektorów, którzy chętnie przyjmą takiego nastolatka?

Mitem jest wiara w wychowawczą moc szkoły. Jeśli matka, na zwróconą uwagę, że uczeń przeklina, odpowiada: „No ja go, k…, zabiję”, to czy ja muszę jeszcze coś tłumaczyć? Szkoła może jedynie wspomagać, wzmacnia, uzupełniać proces wychowawczy. Mnie przerażały rozmowy z rodzicami, którzy w drugim roku mojej pracy mówili do mnie: „My już nie wiemy co mamy, z nim/nią robić. Może panu się uda.” I takie przypadki z roku na rok lawinowo rosną.

Polska szkoła zatraciła swój podstawowy cel: edukację! Jest po trosze placówką opiekuńczą, zakładem poprawczym, poradnią psychologiczną, sądem rodzinnym, erzacem domu, przechowalnią nieletniego balastu w karierze pełnoletnich hipsterów. Nie mam nic przeciwko, by szkoła pełniła część z tych funkcji, ale niech do każdej z tych czynności zatrudniony zostanie specjalista. I nie chodzi tu o lenistwo nauczycieli, ale o dobro dzieci! Nie wiem jak można jednocześnie, w ciągu 45 minut, w 37-osobowej klasie, prowadzić zajęcia edukacyjne, zapewnić właściwą opiekę dzieciom, które ze względu na problemy rodzinne są w trakcie terapii z użyciem leków psychotropowych, posiadają szereg zaburzeń intelektualnych, społecznych, emocjonalnych, wymagają zindywidualizowanego podejścia itd.

Przeniesienie ciężaru z edukacji, na opiekę, ma kuriozalne skutki. Są dzieci, które rodzice przywożą do szkoły na 8.00 i odbierają z świetlicy o 17.00. I nie zawsze są to osoby, które w tym czasie pracują i nie mają z kim zostawić dziecka… Taka sytuacja: szkoła podstawowa, wigilia Bożego Narodzenia, nauczyciel ma dyżur na świetlicy, babcia przyprowadza wnuczka i mówi do niego: „Posiedź tu godzinkę, a ja sobie zrobię zakupy”…

Liczne powyższe przykłady pokazują, że wielkim nieszczęściem dzisiejszej szkoły są… rodzice. Oczywiście nie wszyscy! Ale zbyt wielu… Anonimowe donosy do dyrektorów szkół i kuratoriów są normą. Groźby wobec nauczycieli nie należą do rzadkości. I co nam z zapisu o przysługującej ochronie funkcjonariuszy publicznych? Mamy wzywać policję do pokoju nauczycielskiego i składać zawiadomienia do prokuratury? Są rodzice, którzy nie pojawiają się w szkole przez cały okres nauki swojego dziecka.

Nie informują o kluczowych dla procesu kształcenia sprawach, jak zaburzenia emocjonalne (uczeń wchodzi do sali i bez powodu uderza kolegę z ławki), poważne przewlekłe choroby (niespodziewane ataki padaczki na wycieczkach szkolnych), trudności w nauce na wcześniejszych etapach edukacji itp. Przyzwalają na notoryczne łamanie przepisów obowiązujących w szkole, np. liczne absencje. W żaden sposób nie współpracują ze szkołą w dziele wychowania i edukacji – oddają dzieci jak zwierzęta do chowu. Aktywizują się dopiero wtedy, gdy stanie się coś poważnego, a poinformowani o danej sprawie przez nauczyciela przeżywają szok i otwierają oczy na prawdę o własnym dziecku.

Prowokacyjnie powiem, że obecnie nie istnieje żadna forma nadzoru na szkołą. Jest za to nadzór nad… drobiazgowym wypełnianiem przepisów. Gdybym miał pewność, że nikt z uczniów mnie nie wsypie, to ucząc przedmiotu, którego nie będą zdawać na maturze, mógłbym przez cały rok szkolny grać z nimi w karty i prowadzić luźne dyskusje na dowolne tematy. I bylebym tylko wzorcowo wypełnił z roku na rok rosnącą ilość dokumentów szkolnych, nikt nie miałby do mnie pretensji. Bo poza hospitującym dyrektorem, nikt nie sprawdza, co dzieje się na lekcjach – ważne, że w papierach jest porządek.

W Polsce zawód nauczyciela został ostatecznie zdeprecjonowany. Nie będę poruszał wątku ekonomicznego. Zawodu nauczyciela nikt nie uznaje za prestiżowy, nie ma on żadnej społecznej estymy, nauczyciele są grupą zawodową przodującą we wszelkich negatywnych komentarzach: nieroby, tylko na wycieczki jeżdżą, pracują zaledwie 18 godzin, mają masę wolnego, płaca im za 2 miesiące wakacji itd.

Oczywiście możemy, jako społeczeństwo, nic z tym nie robić (a nawet odczuwać satysfakcję, że sprawiedliwie dowalamy tym, co nic nie robią, na wycieczki… itd.), tylko zdobądźmy się na małą refleksję, że w ten sposób podcinamy gałąź, na której wszyscy siedzimy. Po pierwsze, już od lat wyboru zawodu nauczyciela dokonuje się na drodze selekcji negatywnej i to na każdym etapie: nie dostałem się na lepsze studia, to idę na kierunek pedagogiczny, nie znalazłem dobrze płatnej pracy, zostanę nauczycielem, nie jestem przebojowy, nie założę własnej firmy, boję się wyzwań, pójdę na pewny etat do szkoły. Po drugie, wśród nauczycieli, którzy są pasjonatami swoich dziedzin, mają ewidentny talent pedagogiczny, potrafią stworzyć świetne relacje z uczniami, wygrywają rankingi popularności, coraz częściej można nie tylko usłyszeć zapowiedzi, ale obserwować porzucanie zawodu i podejmowanie pracy, która spełnia dwa warunki: daje więcej pieniędzy i święty spokój (bez namolnych rodziców, bezczelnych uczniów, rosnącej biurokracji, setek bzdurnych wytycznych, mentalnego obciążenia problemami wychowanków, wiecznego zabierania pracy do domu).

Przykładów nowego zatrudnienia byłych nauczycieli jest bez liku: pracownik stacji benzynowej, maszynista, przedstawiciel handlowy, szkoleniowiec, pracownik banku, sekretarka, polityk, rękodzielnik, wykładowca akademicki. I można to skwitować durnym: i dobrze, że się wzięli do jakiejś uczciwej roboty. Tylko, czy naprawdę chcemy, żeby przyszłych lekarzy, inżynierów, architektów, duchownych, wojskowych, naukowców, ekonomistów, polityków uczyli sfrustrowani, mało zdolni, bezbarwni nauczyciele? Dawniej był problem, by zatrudnić w szkole dobrych informatyków i anglistów, bo na rynku pracy mogli znaleźć setki lepszych ofert. Niedługo, również w szkołach, będziemy zatrudniać biologów i fizyków z… Ukrainy.







Dziękujemy za przesłanie błędu