Trwa wczytywanie strony. Proszę czekać...
Piątek, 29 marca. Imieniny: Marka, Wiktoryny, Zenona
27/12/2012 - 07:00

Nie minęli się z diabłem. Piekło nałogowego hazardu

Zaczyna się niewinnie. Ot, dla zabawy wrzuca się do maszyny monetę i naciska guzik. Potem zabawnie już nie jest.

Tomasz Kościelniak to specjalista terapii uzależnień i psychoterapeuta. W Małopolskim Ośrodku Terapii Uzależnień w Nowym Sączu pracuje z osobami uzależnionymi od hazardu. Wyciąga nałogowców z sytuacji – wydawałoby się – beznadziejnych, stawia ich na nogi, pobudza ich motywację i wskazuje dobry kierunek. Jak nikt inny wie, czym grozi niewinna z pozoru zabawa na maszynach grających…


Uzależnionych od hazardu przybywa z roku na rok?

- Przybywa, i to nie tylko osób, ale i wynikających z tego uzależnienia konsekwencji. Coraz więcej pacjentów, którzy się do mnie zgłaszają, jest już w bardzo trudnej sytuacji rodzinnej, społecznej, materialnej życiowej, bo to wszystko się ze sobą łączy.

Co sprawia że dany mężczyzna wpada w nałóg?

- Od hazardu uzależniają się także kobiety, jednak rzadziej się zgłaszają. Paniom w ogóle jest trudniej przyznać się do uzależnień, nie tylko od hazardu, ale choćby i od alkoholu.

Naprawdę kobietom trudniej przychodzi poprosić o pomoc? Myślałem, że jest na odwrót, że to właśnie mężczyznom trudniej przyznać się do słabości i błędów.

- No tak, ale mężczyźnie wciąż wolno więcej. Przyzwolenie społeczne i opinia otoczenia odgrywają ogromną rolę. Inaczej brzmi: hazardzista, alkoholik, a inaczej hazardzistka, alkoholiczka. Na uzależnioną kobietę patrzy się przez pryzmat jej roli społecznej i macierzyństwa.

Stygmatyzuje się ją?

- Na pewno tak. Kobiety, z którymi pracowałem, bywały bardzo zawstydzone, że uzależniły się będąc matkami i żonami.

Skąd bierze się uzależnienie od hazardu?

- Z punktu widzenia terapeuty uzależnień można spojrzeć na hazard tylko z perspektywy rozwoju patologicznych mechanizmów grania, które wynikają np. z takiego, a nie innego sposobu doznawania przyjemności. Ktoś wrzuci 5 złotych, wygra 100 złotych czy 50. To nieduża kwota, ale stanowi przecież dziesięciokrotność tego, co się wrzuciło do maszyny. W umyśle hazardzisty rodzi się taki sposób szybkiego reagowania na to, co się właśnie stało. Myśli sobie tak: skoro wrzucam 5 złotych i wygram 50, to jeżeli wrzucę 1000 złotych to wygram 10 tysięcy.

Ludzie nie są świadomi tego, że maszyny do grania, o czym media informowały kilkakrotnie, bywają tak zaprojektowane, że początkowo pozwalają wygrywać tylko po to, by potem jedynie wyciągać pieniądze? Łut szczęścia, w przypadku maszyn, często nie ma znaczenia.

- Zgadzam się. Czy ludzie są tego świadomi, czy nie, to już jest kwestia pragnienia. Uzależnienie jest takim rodzajem zakochania się. Jak się zakochamy w kimś, czy w czymś, to nie tylko nie jesteśmy świadomi pewnych rzeczy, ale nawet i wady wydają się być czymś interesującym, czymś co jesteśmy w stanie przyjąć, zmieścić w sobie, żyć z tym. I myślę sobie, że hazardzista właśnie ma taki rodzaj romansu – z maszyną czy ruletką - na zasadzie takiej, że „to musi się udać”. Nawet, jak wie, że nie, to pragnienie w pierwszej fazie grania jest silniejsze od zdrowego rozsądku. Potem chce się już odegrać, ale wtedy dochodzą jeszcze dodatkowe czynniki. Nie jest to już faza zwycięstw. Hazardzista już tego nie pragnie, chce jedynie wyciągnąć cokolwiek z maszyny. I pospłacać długi, bo tu ścigają za pieniądze, tam za pożyczkę, tu gonią za kredyt, tam domagają się pieniędzy…

Brzmi to przerażająco.

- Bo jest przerażające.

Ile czasu zajmuje przejście od takiej miłości, wyrzutu endorfin wywołanych wygraną do depresji, wstydu, pogrążenia się w długach?

- To jest właśnie jedna z najważniejszych różnic między uzależnieniem się od hazardu, a uzależnieniem od alkoholu, przynajmniej dla dorosłych ludzi. Tutaj ta destrukcja końcowa, czyli myśli samobójcze i próby, utrata wolności, utrata płynności finansowej, pracy, następuje w ciągu roku, czasem dwóch lub trzech lat.

Czyli dosyć szybko.

- Bardzo szybko. Jeden obrót maszyny to - załóżmy - 5 złotych, jeżeli tych obrotów w ciągu minuty jest kilkanaście, w ciągu godziny kilkadziesiąt, to dochodzi tu jeszcze kwestia posiadania środków. Hazardziści, jeśli chodzi o tworzenie takiej rzeczywistości, w której mogą te pieniądze zdobyć, są zdolni do wszystkiego.

Przychodzi facet do baru napić się piwa. Wrzuca piątkę do Black Jacka i wygrywa 100 złotych. Cieszy się, zaczyna się nad tym zastanawiać, snuje wizje wielkich wygranych, w myślach już dysponuje pieniędzmi, których jeszcze nie ma. Czy to już jest ten moment, kiedy trzeba odpuścić, by nie wpaść w nałóg?

- Dokładnie tak, dokładnie w tym momencie jest to ostatnia szansa, by odpuścić i nie grać już więcej. Ostatnio na stacji paliw widziałem młodego chłopaka, który wygrał pieniądze na maszynie. Widziałem, co się z nim działo. Podnosiło mu ciśnienie, był pełen mocy, zaczął kupować różne rzeczy, prosił o zamienianie pięciozłotówek na grubsze, biło z niego takie poczucie, że może wszystko.

Jestem panem i władcą świata?  

- Tak, tylko tu pojawia się pytanie, czy to, że teraz wrzucił i wyciągnął pieniądze – było tego około 400 złotych - czy się to powtórzy? Ja celowo nie używam słowa „wygrał”. On wyciągnął te 400 złotych. Żeby znów wyciągnąć z maszyny taką sumę, musiałby wrzucić do niej dwa albo i trzy razy tyle. W hazardzie nie ma wygranych. Nie znam hazardzisty, który jest wygrany, nie ma czegoś takiego. Jest tylko porażka. Z rozmów z pacjentami wynika, że jak ktoś wrzuca do maszyny 1000 złotych, to jest w stanie odzyskać z tego jakieś 30 procent. Wrzuci więc znów te 300 złotych, wyciągnie z tego 30 procent, a więc 90 złotych, potem już tylko 30, potem 9. Przegra wszystko. Gra, gra, dopóki wszystkiego nie przepuści.

Mógłby pan określić w czasie, kiedy problem uzależnienia od hazardu zaczął być na tyle istotny, że uruchomiono instrumenty, które zaczęły walczyć ze zjawiskiem?

- Hazard istnieje od starożytności. To jest część naszego życia, codziennie podejmuje się jakieś decyzje. Nasze życie na jakimś poziomie jest hazardem. I nie chodzi o to, żeby się z tego wyleczyć. Patologiczny hazard to rodzaj funkcjonowania, który dowodzi jasno, że hazardzista traci, a pomimo tego nie przestaje tego robić. Zjawisko istniało w Polsce wcześniej, były kasyna, grano w karty. Ale to stanowiło pewien klimat, w te miejsca trzeba było się specjalnie udać, działało to w jakimś zamkniętym kręgu. Tak było choćby w PRL-u. Obecnie maszyny do grania stoją w sklepach spożywczych, na stacjach benzynowych, są dostępne i popularne. Wydaje się czymś naturalnym, by wrzucić monetę i zagrać. Te maszyny ewoluują. Kiedyś było tak, że nie można było grać na nich na duże pieniądze. Teraz już można. To oznacza coraz większe przegrane, coraz większe kredyty, coraz większe konflikty z bankami, wierzycielami, z prawem, a w najgorszym wypadku z lichwiarzami. To osobny temat, bardzo niebezpieczny dla hazardzisty. Kiedy ma przysłowiowy nóż na gardle, to zadłuża się u ludzi, którzy liczą mu za to kilkadziesiąt, nawet i sto procent, na krótki czas, a hazardzista nie jest w stanie tego spłacić.

Jak nakreślić ogólny obraz człowieka, który przez swój nałóg stracił wszystko? Czy mógłby pan opisać jeden taki przypadek?

- Wiele było przypadków wyglądających tak samo. Do mnie zazwyczaj nie zgłaszają się ludzie, którzy przegrali tysiąc złotych i stwierdzili, że coś trzeba z tym zrobić.

Ile miał rekordzista?

- To też trudno powiedzieć. Był człowiek, który mógł przegrać milion złotych, ale jego warunki finansowe pozwalały mu na to. Są ludzie, którzy przegrali trzysta, czterysta tysięcy złotych, ale ich status materialny i społeczny pozwala na to. U wielu jednak tak nie jest. Można naszkicować taki przykładowy obraz: kilkaset tysięcy długów na maszynach, głównie mężczyzna, często ojciec rodziny, pracujący bądź posiadający własną firmę, samochód i mieszkanie, przynajmniej w początkowym okresie. Pewnie nigdy nie dowiem się, czego tak jest, że jeden wrzuci pieniądz, wyciągnie więcej i to go pochłonie, inny zaś zagra, wyciągnie pieniądze, po czym uzna to za miły epizod i drugi raz już nie zagra. I jest szczęśliwcem.

Mija się z diabłem.

- Spotkałem się z określeniem, że jest to rodzaj opętania. Ja tak bym tego nie traktował, byłoby to pewne uproszczenie. To by dowodziło, że to nie zależy od człowieka, że to siła wyższa. Jestem jak najdalszy od takiego sposobu myślenia. Ja uważam, że skoro ktoś mógł się zadłużyć na 300 tysięcy, to może to odbudować. Że skoro ma w sobie taki potencjał, że zdobył tyle gotówki, by się zadłużyć, bo nie każdy przecież potrafi pożyczyć tyle pieniędzy, to może owe 300 tysięcy mieć także w sposób legalny, zdrowy, tak by przyniosło mu to korzyść. Staram się więc pokazywać pacjentom nie tylko destrukcję, jaką niesie ze sobą ich nałóg, ale i to, że mają w sobie potężną siłę. Jedynie kierunek obrali nie ten. Moją rolą jest sprawić, by ten ich potencjał i siła poszły w dobrym kierunku, do rozwiązania złej sytuacji.

Jak mogą tego dokonać? Co mogą zrobić?

- Jeśli uruchomią swoje wewnętrzne siły, to pracują, otwierają firmy, robią wszystko, by zarobić pieniądze, odbudować swoje życie i wyjść z długów. Kiedy się do mnie zgłaszają, ich sytuacja wydaje się beznadziejna, ale okazuje się, że można się z tego wykaraskać. Czasem wystarczy jedynie szczera rozmowa z wierzycielami, przed którymi nie wolno im uciekać. Wielu pacjentów po terapii pracuje nad sobą i dziś żyją jak normalni ludzie. Nawet jeśli mają jeszcze jakieś długi do spłacenia, to traktują to jak jakąś normalną opłatę, choć mają świadomość, że to przykra konsekwencja tamtego życia. 

Nie wracają do nałogu?

- Muszą sobie zadać proste pytanie: po co? Czy to ma sens? Jeśli to hazardzista, który dopiero co stanął finansowo na nogi, to już wie, że nie może zagrać. 

Kiedy ludzie uświadamiają sobie, że potrzebują pomocy? Kiedy ścigają ich dłużnicy, a rodzina cierpi?

- Ci, którzy do mnie przychodzą są świadomi sytuacji, w jakiej się znaleźli. Oni sami nie widzą z niej wyjścia, zastanawiają się, co da im terapia, jak pomóc może rozmowa, skoro np. muszą oddać 50 tysięcy złotych długu? Kiedy tu przychodzą to rozmowa ze mną, czy w prawnikiem, który udziela porad w ośrodku, wzbogaca ich w wiedzę. A wiedza ma tę zaletę, że uspakaja. Tak się dzieje, kiedy ich uświadamiam, że są chorzy. To od razu obniża ich poczucie winy.

Patologiczny hazardzista to człowiek chory?

- W klasyfikacji chorób pod kodem f630 jest to sklasyfikowane jako zaburzenia popędów. Dlatego NFZ refunduje leczenie. Gdy człowiek się dowiaduje, że jest chory i że będzie zdrowiał, czyli w tym wypadku już nie będzie grał dalej i się pogrążał, to już jest sukces. Trzeba mu pokazać, co w tej sytuacji jest dobrego. A dobry jest każdy dzień, kiedy on nie gra, bo to oznacza, że jest do przodu o kwotę, którą tego dnia mógłby przegrać. Nie grając nie zadłuża się bardziej. Na to zwracam uwagę w pierwszej fazie kontaktu. Podkreślam, że już jest to jakiś plus, że choć banki i wierzyciele domagają się zwrotu pieniędzy, to już nie ma następnego kredytu, kolejnego kłamstwa, ciężaru. Hazardzista może powiedzieć: Ok., to co zrobiłem, to coś strasznego, okropnego, cos co dźwigam na swoich barkach, ale od kilku dni, tygodni, miesięcy, lat żyję uczciwie, nie pogrążam się, nie gram.

Uzależnienie od hazardu niszczy dotychczasowe życie. Jak się w tym odnajdują rodziny pana pacjentów?

- Czasem robię sesję rodzinną, małżeńską. 

Rodziny chcą współpracować?

- I tak, i nie. Jest to dla nich szok, ogromne niedowierzanie, że współmałżonek, z którym budowali życie, trwoni pieniądze na hazard. W przypadku alkoholizmu rodziny przyzwyczajają się do widoku nietrzeźwego, mają świadomość obecności w ich życiu problemu alkoholowego. Uzależnienie od hazardu jest trzymane w tajemnicy przed najbliższymi. Hazardzista kombinuje, jak może, by najbliżsi nie dowiedzieli się o jego długach. Im dłużej to trzyma w sekrecie, tym większe szkody wyrządza. To wszystko puszcza w pewnym momencie, gdy skala długów jest już tak ogromna, że nie da się tego dłużej trzymać w tajemnicy. Wychodzi wówczas na jaw, że mąż czy żona mają po kilkaset tysięcy złotych do oddania. To jest wstrząs. Niektóre rodziny przez to przejdą, inne nie.

Ilu obecnie ma pan pacjentów?

- W stałym kontakcie mam około 5-8 osób. Jedni kończą terapię, inni ją zaczynają, jej program trwa 24 tygodnie, opiera się na sesjach indywidualnych i grupowych. Staram się, by pacjenci byli ze mną w kontakcie.

Łamią się? Przerywają terapię, bo kusi ich wygrana, bądź dostaną pieniądze i odzywa się żyłka hazardzisty?

- To rzadkie przypadki. Częściej rezygnują z powodu… odbudowywania swojego życia, pracy i spłacania długów. To taki paradoks, bo z jednej strony budujemy ich motywację, jak odbudować swoje życie, wyjść na prostą, a kiedy to się dzieje, często ludzie ci nie mają czasu na sesje, tak pochłaniają ich bieżące sprawy. Ale jeśli spłacają wierzycieli i nie będą więcej grać, to jest to sukces.

Dziękuję za rozmowę.

Wysłuchał: Zygmunt Gołąb







Dziękujemy za przesłanie błędu