Trwa wczytywanie strony. Proszę czekać...
Sobota, 20 kwietnia. Imieniny: Agnieszki, Amalii, Czecha
05/03/2013 - 14:10

Maria Giza-Podgórska: Pamiętam kazanie kardynała Wyszyńskiego

Trwają przygotowania do jubileuszu 50-lecia koronacji cudownego obrazu Matki Bożej Pocieszenia z kościoła Ducha Świętego w Nowym Sączu. Główna uroczystość odbędzie się 1 września br. Mszę św. jubileuszową na sądeckim Rynku odprawi nuncjusz papieski w Polsce abp Celestino Migliore.

11 sierpnia 1963 roku prymas Polski kard. Stefan Kardynał Wyszyński w obecności ok. 300 tys. wiernych koronował w Zawadzie obraz Matki Bożej Pocieszenia papieskimi koronami, gdyż władze komunistyczne nie zgodziły się na urządzenie uroczystości w Nowym Sączu.
Prymasowi asystowało 17 biskupów, w tym biskup Karol Wojtyła z Krakowa. To była największa manifestacja wiary ludu sądeckiego, do wizyty Jana Pawła II w Starym Sączu w 1999 roku.


O wydarzeniach sprzed 50. lat rozmawiamy z Marią Gizą-Podgórską (rocznik 1921), córką gen. Józefa Gizy, zamieszkałą w Chełmcu, na granicy z Nowym Sączem.

                                       ***
Jaki był Pani udział w przygotowaniach do uroczystości koronacji obrazu Matki Bożej Pocieszenia z kościoła Ducha Świętego ojców jezuitów w Nowym Sączu?
- W latach poprzedzających uroczystość przepisywałam z mężem dużo rzeczy, także po łacinie, dla ojca superiora Tadeusza Michalika, który przygotował z wieloma współpracownikami koronację obrazu. Zwykle robiliśmy to w kilku egzemplarzach.

Skąd się wzięło takie zaufanie ojca Michalika?
- Z jezuitami byliśmy bardzo związani rodzinnie. Moi rodzice brali ślub w kościele jezuitów, w czerwcu 1914 roku. Pięć dni później ociec został wezwany na ćwiczenia wojskowe, potem poszedł na wojnę światową i prawdziwe małżeństwo rodziców zaczęło się dopiero po zakończeniu wojny. Drugi kontakt z jezuitami był taki, że ja z kolei brałam ślub w kościele kolejowym, moja dwójka dzieci była tam chrzczona i stąd z tymi ojcami byliśmy bardzo blisko.

W ogóle byliśmy wychowani w duchu religijnym, szacunku do Kościoła i duchowieństwa. Jezuici cieszyli się naszą szczególną sympatią, bo to jest - że tak powiem - zakon na poziomie. Mnie zawsze pociągała ich wiedza i szerokie horyzonty, znajomość historii Polski, nawiązywanie do polskich tradycji. Później była taka historia, że nasze pierwsze dziecko, Hania, od urodzenia była niepełnosprawna. Mieliśmy strasznie dużo kłopotów z córką, która nie rozwijała się tak, jak potrzeba.

Mąż bardzo źle to znosił, nie umiał się z tym pogodzić, bywały różne ciężkie chwile i jezuici usiłowali nam pomóc. Myśmy wtedy mieszkali blisko kościoła kolejowego i ci znajomi ojcowie wpadali do nas przy różnych okazjach, aby nas umocnić i pocieszyć. A potem dowiedzieli się, że obydwoje z mężem gramy w bridża. I od tego bridża zaczęła się bliższa znajomość. To nie była znajomość stricte w celu grania w karty, tylko oni chcieli nas podnieść na duchu ze względu na nieszczęście z dzieckiem.

Przychodzili i pytali: „Co słychać u Hani?”. Ja zdawałam relację, gdzieśmy byli z córką u lekarza, że w Warszawie, to w Krakowie, czy w Poznaniu. Więc to było tak gwoli podniesienia nas na duchu. Później przenieśliśmy się do Chełmca, ale kontakty z jezuitami się nie urwały, bo z Chełmca mieliśmy znowu blisko do kościoła Ducha Świętego. Przeżyliśmy wielu superiorów z obu parafii. Jednym z najbliższych był ojciec Felicjan Machajski z kościoła kolejowego, znaliśmy wszystkich superiorów z ul. Skargi. Bo oni się wzajemnie wymieniali, raz byli w jednej parafii, raz w drugiej.

Bardzo blisko był z nami ojciec Władysław Augustynek, tak samo ojciec Franciszek Jawor. Znaliśmy prawie wszystkich jezuitów. Dobrze pamiętam ojca Józefa Obacza, wielkiego kaznodzieję, który bywał w naszym domu. Tak samo ojca Edmunda Oleszczaka, który się urodził w Rostowie nad Donem, był wspaniałym gawędziarzem i świetnie grał w bridża. Trudno mi dzisiaj wymienić wszystkich jezuitów zaprzyjaźnionych z naszą rodziną. W każdym razie, ile razy jestem w kościółku na Helenie i przechodzę obok grobowca jezuitów, to co drugie nazwisko na tablicy jest mi znajome. To jest ktoś, kto bywał w naszym domu, z kim miało się bliski kontakt.

Jak Pani wspomina ojca Tadeusza Michalika?
- To była szczególna postać, taki szalony, znakomity organizator. Ojciec Michalik wszystko robił głośno, na dużą skalę, z rozmachem, dlatego przez innych ojców był nazywany „Sajdhużinem” (śmiech). Młodszym kibicom przypomnę, że Gajnan Sajdużin to był taki rosyjski kolarz, chyba Gruzin, świetny sportowiec, wygrał Wyścig Pokoju w 1962 roku, który zawsze wyrywał do przodu i zostawiał peleton z tyłu. I ojciec Michalik też taki był. Rwał do przodu, a inni z trudem za nim podążali.

Z czasem zaczął się jąkać z tego powodu, bo jak był opanowany jakąś ideą, to bez reszty. Ojciec Michalik był wielkim budowniczym, przeprowadzał cały szereg renowacji w kościele Ducha Świętego. Był gospodarzem kolegium jezuickiego i parafii z prawdziwego zdarzenia, a niełatwo było wtedy wyżyć jezuitom. Ojcowie mieli z początku gospodarstwo rolne przy kościele, ale im zabrano. Stracili też gospodarstwo w Zabełczu, gdzie pracował nasz dobry znajomy ojciec Henryk Sokołowski, o którym nawet napisałam wierszyk. No więc taka była ścisła współpraca. Ojciec Michalik zlecał mi bardzo wiele przepisywania na maszynie. Ja w tym czasie, ze względu na chorobę córki, nie pracowałam, tylko siedziałam w domu i w wolnych chwilach siadałam przy maszynie do pisania.







Dziękujemy za przesłanie błędu