Trwa wczytywanie strony. Proszę czekać...
Czwartek, 28 marca. Imieniny: Anieli, Kasrota, Soni
07/11/2015 - 20:25

Wojciech Kudyba: Ja nie piszę dla widzów programu „Mam talent”

„Współcześni, młodzi, wykształceni Ukraińcy uświadomili mi po prostu, że nasza wiedza o Ukrainie jest naprawdę żałosna. Że mamy w głowach albo parę sloganów publicystycznych o Majdanie i wojnie w Obwodzie Donieckim, albo jakieś stereotypy czerpane z opowieści o drugiej wojnie światowej lub o wojnach dawniejszych. Więc po prostu nic nie rozumiemy z tego, co się tam teraz dzieje. Bo i jak?” – twierdzi Wojciech Kudyba.

Wojciech Kudyba, poeta z dużym dorobkiem, krytyk, historyk literatury, wykładowca wyższych uczelni (m.in. sądeckiej PWSZ), ubiegłoroczny laureat Nagrody im. Ks. prof. Bolesława  Kumora, opowiada w rozmowie z Witoldem Kalińskim, prezesem Towarzystwa  Literackiego im. C. Norwida w Nowym Sączu, o swoim debiucie prozatorskim. Książkę zatytułowaną „Nazywam się  Majdan”, wydaną w ramach Biblioteki „Więzi”, zaprezentowano czytelnikom po raz pierwszy na wrześniowym Forum Ekonomicznym w Krynicy-Zdroju.

Pełny zapis rozmowy ukaże się w dodatku literackim do grudniowego numeru miesięcznika „Sądeczanin”.

**

Chyba trzeba zacząć od tytułowego pojęcia: powiedz, proszę, co to jest majdan.

Słowo jest bardzo stare, przeszło do języków słowiańskich z tureckiego. Oznacza centralną przestrzeń, jakiś plac. W wielu miastach najstarsze centralne miejsce nazywa się majdanem, czasem zresztą ten skwer funkcjonuje do dziś. Jak wiemy z Sienkiewicza, majdan to także plac w kozackim obozie wojskowym, na który schodzi się starszyzna kozacka, dowódcy sotni, a także rzesza zbrojnych. Tu dyskutowane są publicznie wszystkie interesujące zbiorowość kwestie: wojny i pokoju, strategii, podziału łupów czy obioru dowódców. Jest to wojenna forma słowiańskiego wiecu. Oczywiście, dzisiaj, po doświadczeniu dwu majdanów w Kijowie, nabiera ona specyficznego znaczenia.

Zatem jeśli ktoś powie: „nazywam się majdan”…

…to trochę tak, jakby powiedział: „nazywam się naród ukraiński”, albo wypowiedział nasze, dobrze znajome wyznanie Konrada: „nazywam się Milijon”. Mój główny bohater jest po prostu trochę tak zarysowany, jak by miał reprezentować jakąś większą zbiorowość, jakiś typ ludzki, typ współczesnego Ukraińca. A ponieważ jest człowiekiem na wskroś nowoczesnym i świetnie wykształconym, trochę obala stereotypy dotyczące tej nacji. Mam w każdym razie nadzieję, że uda mi sie uniknąć tego, co nasi sąsiedzi słusznie zarzucają Sienkiewiczowi – że stworzył nieprawdziwy, krzywdzący obraz Ukraińców. Zdaję też sobie sprawę, że być może dla wielu odbiorców pierwsze skojarzenie związane z tytułem książki może być całkiem odmienne. Wszyscy znamy słowa: „Nazywam się Bond. James Bond.” Słyszałem też pytania o to, czy napisałem powieść o jakimś piłkarzu, który akurat nosi nazwisko Majdan. Ot i konfuzja. A zarazem kto wie, czy nie rdzeń ponowoczesnego ścierania się kultury wysokiej i masowej.

Pierwsze dwa zdania Twojej powieści brzmią: „Nazywam się Majdan. Petro Majdan” . Twój bohater próbuje w nich określić siebie dla siebie czy dla innych?

Chyba jedno i drugie. Cóż… Przez całą powieść trwają perypetie głównego bohatera – czasem sensacyjne, czasem liryczne, a zawsze osadzone w kolorycie Europy Środkowo-Wschodniej, w barwnym języku ukrainnym. Petro jest doktorantem kulturoznawstwa, inteligentem, poetą, którzy próbuje jakoś się odnaleźć, ukonstytuować w niesprzyjających warunkach. On w jakimś sensie dojrzewa sam do siebie. Przygody, rozmaite w gruncie rzeczy dość bolesne doświadczenia pełnią w jego życiu ważną funkcję, są bardzo potrzebne, bo bez nich nie mógłby sam siebie wypróbować, rozpoznać. Jest to tak oczywiste, jak obserwacja, że bez Majdanu w Kijowie dzisiejsza Ukraina byłaby niezdefiniowaną częścią władztwa Putina. W nieco innym sensie własnej tożsamości poszukuje jego ojciec, który nie bez trudu odkrywa, kto był jego prawdziwym ojcem i co tak naprawdę stało się z jego matką…

Zasugerowałeś kontekst polskiej poezji romantycznej, a ja – kontekst literatury arcypopularnej, masowej. W książce, o której mówimy, oba wymiary kultury są ważne. Rzeczywistość, o której piszę, nie ma wyraźnych barier pomiędzy kulturą wysoką i niską, one obie są ważne, a także trudne do rozdzielenia. Jest to zabieg może nieco schizofreniczny, ale przecież obecny od dawna, od początków naszej literatury. Pamiętasz „Rozmowy, jakie miał król Salomon z Marchołtem grubym a sprośnym” albo „Satyrę na leniwych chłopów”. Potem był Kochanowski, który obszernie używał różnych odmian satyry, a dosadność fraszek przyprawiał czasem groteską –  jak zresztą wielu jego zagranicznych rówieśników: Cervantes, Szekspir… Oni uczyli, że o sprawach śmiertelnie poważnych można też mówić w sposób niejednostronny, utrzymany w estetyce groteski. Zależało mi na tym, żeby powieść nie była za bardzo jednoznaczna.

Oj, nie jest. Trzeba dwa, może trzy razy przeczytać całość, żeby wyodrębnić bieg zdarzeń z jednej strony – rodziny głównego bohatera, z drugiej – dzianie się kijowskiego Majdanu. Z kolei przygody Petra trochę przypominają dzieje Dyla Sowizdrzała - są czasem błahe, czasem absurdalne, a czasem - za sprawą Babci - przyprawiane liryzmem.

Choć niekiedy i Babcia błyska ciętymi, satyrycznymi ripostami… Ale do rzeczy: zdarzenia nie są po prostu w tej książce najważniejsze. Pomarańczowa Rewolucja i Drugi Majdan są gdzieś w tle, bohater w nich nie uczestniczy, dowiaduje się o nich z relacji innych osób. I nawet główna linia fabularna – to znaczy dzieje rodzinnej firmy – ma w gruncie rzeczy drugorzędne znaczenie. Cała powieść to przecież tak naprawdę długi monolog wewnętrzny Petra, głównego bohatera. To rodzaj traktatu czy raczej jakiegoś staroruskiego skazu. W tej właśnie, archaicznej formie – nie bez nowoczesnej ironii – bohater dzieli się z nami swoimi bystrymi analizami sytuacji współczesnej kultury, ofiarowując nam całą swoją mądrość, całą wrażliwość i niemałą wiedzę o świecie, a więc przede wszystkim dojmujące doświadczenie absurdu rzeczywistości, w której przyszło mu żyć. U źródeł rozmaitych groteskowych sytuacji, o których on opowiada, jest właśnie to przeżycie. Posługując się tak często groteską, Petro-narrator daje do zrozumienia, że nasz świat trochę jednak oszalał, stanął na głowie, więc nie da się z nim rozmawiać racjonalnie. Z wariatem trzeba rozmawiać po wariacku i Petro właśnie to robi. Stąd w jego długim monologu nieustanny żart, bełkot różnych języków, stylów mowy, ucieczka z patosu w śmieszność, a ze śmieszności w tragizm itp. Mój bohater trochę przypomina pisarza, który całym sobą poczuł, że współczesna kultura jest tak wielokształtna i sprzeczna, że można ją opisywać wyłącznie przy pomocy sprzeczności.

Skoro wiec o tym mówimy: wspomniałeś, że powieść powstawała bardzo krótko…

Samo pisanie pierwszej wersji trwało nieprzerwane sześć tygodni, tyle że poprzedzonych zapewne wieloletnią „pracą ducha”. Więc sam widzisz: nawet tu nie można obyć się bez sprzeczności. Pisałem tę powieść sześć tygodni, a w nieco innym sensie pisałem ją chyba ze dwadzieścia lat… Słusznie możesz zapytać, dlaczego akurat teraz –  można było parę lat wcześniej, można było też jeszcze poczekać z rok. No cóż, pisanie to jednak coś niewytłumaczalnego. Nie wiem. Po prostu się stało. Po napisaniu pierwszej wersji, przeznaczonej na konkurs debiutów prozatorskich Wydawnictwa „Znak”, pracowałem jeszcze trochę nad tekstem w wakacje. I to wszystko. A te zimowe sześć tygodni wspominam teraz jak mocno przedłużoną ekstazę. Gdy piszesz wiersz, ta przygoda trwa chwilę, może dzień. Taka nieobecność w codzienności, przebywanie w jakimś innym wymiarze. Tym razem rodzina musiała wytrzymać dłużej. No, było, minęło.

Konkurs „Znaku”, no i co dalej? Satysfakcja, poczucie sukcesu?

A skąd! Udział w konkursie skończył się porażką, potem Wydawnictwo „Czarne” trzy razy grzecznie odpowiedziało, że jeszcze nie zdążyli przeczytać, potem odrzucił książkę „Zysk i S-ka” i parę innych wydawnictw. Byłem już bliski kapitulacji, wydawało mi się, że sprawa jest przegrana. Gdyby nie paru przyjaciół z warszawskiego SPP,  którzy jakoś wierzyli w tę książkę – myślę zwłaszcza o Wacku Holewińskim i Piotrze Müldnerze-Nieckowskim – rzecz siedziałaby do dziś w moim komputerze. Minęło parę trudnych miesięcy, znów rozesłałem powieść tu i ówdzie – jej fragmenty ukazały się w prasie literackiej –  i wreszcie zainteresował się nią Cezary Gawryś z „Biblioteki Więzi”. Tyle, że pieniędzy na wydanie nie było. Wydawnictwo złożyło porządny wniosek o dofinansowanie z Instytutu Książki, ale – jak wielu innych w tym roku – nic nie dostali. Więc to, że powieść w ogóle się ukazała, to cud i determinacja wspomnianego dobrodzieja. Dziś duże wydawnictwa w Polsce wymagają od prozy mniej więcej tego, czego wymagają twórcy reklam od kobiet. Chyba, że masz status celebryty. No i kończy się tak, że książki ambitniejsze, ale niecelebryckie nie mogą liczyć na jakiekolwiek wsparcie. Podobno w taki sposób rynek czytelniczy funkcjonuje w krajach trzeciego świata. Spadliśmy w tej dziedzinie grubo poniżej drugiej ligi. To paradoks, bo mamy wielu świetnych pisarzy. Mój Petro Majdan wie o tym, wielu z nich cytuje lub parafrazuje. Ale tego, ilu jego kresowy głos będzie miał słuchaczy, nie wiem…

„Kresowy głos”…  Słucham Ciebie mówiącego i – jak inni – podziwiam Twój zaśpiew. Mówiłeś mi kiedyś, że w rodzinie tylko Ty masz taki wschodni, śpiewny akcent. Że Twoje rodzeństwo – nie.

Tak się to dziwnie ułożyło. Niania znad dzisiejszej granicy ukraińskiej ma tu główną zasługę. A może też i mój tata, który wychowywał się w środowisku polsko-ukraińskim. Był chyba prekursorem urlopów tacierzyńskich lub - jak wolisz - życia poza systemem, bo po 1968, kiedy zwolniono go z pracy w szkole, kupił kawałek ziemi i przez kilka lat był rolnikiem. Działał też pewnie swoisty genius loci. Do matury mieszkałem w Tyszowcach, pełnych jeszcze śladów dawnej, wielojęzycznej przeszłości. Miasteczko jest położone na Wyżynie Wołyńskiej. Przed wojną były tam nie tylko kościół katolicki i synagoga, ale też dwie cerkwie: prawosławna i greckokatolicka. Na cmentarzu wciąż są nagrobki z napisami wykonanymi w cyrylicy. Jedna z nich stała właśnie pomiędzy cmentarzem i budynkami szkoły. Kiedy dziś o tym myślę, przypominają mi się też Sklepy Cynamonowe i klimaty Drohobycza. Pani Krystyna Giderewicz, moja licealna wychowawczyni i polonistka poleciła mi twórczość Brunona Schulza, kiedy przygotowywałem się do olimpiady z polskiego. To było niezwykłe iluminacyjne doświadczenie – to wejście w świat nadrealny, prawdziwszy od tego, który nas codziennie otacza. Schulz zrobił ze mnie poetę. Gdyby nie to czytelnicze doświadczenie, na pewno też nie zdecydowałbym się na studiowanie polonistyki . Powiem Ci szczerze: mam obawy, czy moja proza nie jest właśnie zbyt polonistyczna, przeznaczona dla absolwentów polonistyki…

(…)

Czytelnik Katarzyny Grocholi rzeczywiście może dostać lekkiego zawrotu głowy, bo sporo jest też gier językowych. Zanotowałem sobie żartobliwe zestawienie nazw własnych: Bochum/Bohun, czy grę opartą na wyzyskaniu dosłownego i metaforycznego znaczenia zwrotu frazeologicznego, jak w zdaniu: „a przy tym głowę miał na karku oraz plaster.

I tak dalej, i tak dalej… Tego jest rzeczywiście sporo. Ale czy ja piszę dla widzów programu „Mam talent” lub innej bitwy na głosy? Czy chciałem napisać powieść dla jakiejś milionowej widowni? Wcale nie. Piszę dla ludzi wrażliwych na słowo i takich, którzy wymagają trochę wyższego poziomu dowcipu niż przeciętny widz kabaretonu. Wydobyłeś rozmaite aluzje do kanonu literatury, ale mi się wydaje, że nawet Ci, którzy ich nie zauważą, będą mogli czerpać radość z samego przebiegu zdarzeń, z rozmaitych gagów i scen humorystycznych, które nie wymagają głębszego wtajemniczenia kulturowego. Bo książka jest przede wszystkim satyrą na nasz świat – pełen dziwacznych szaleństw i paradoksów. Ktoś zwrócił mi uwagę, że moja książka przypomina gatunek wydobyty z pamięci kulturowej przez Michała Bachtina, a mianowicie satyrę menippejską, związaną ze średniowiecznym  karnawałem – czyli takim czasem, w którym reguły i prawa są zawieszone, hierarchie przemieszane a świat jest czymś w rodzaju cyrkowej areny. Ktoś inny powiedział, że dynamika opowieści Petra ma w sobie coś z upojenia samym procesem mówienia, opowiadania. I jedno i drugie spostrzeżenie wydaje mi się trafne. Mój bohater po prostu kocha słowa, uwielbia opowiadać, pogrąża się, zatraca się w opowiadaniu – bo kocha też słuchacza. To dla niego staje na głowie, robi różne sztuczki językowe, kręci językowe salta w powietrzu, szuka nowych możliwości języka i jak magik wyciąga nowe słowa z kapelusza. Jego opowieść naprawdę ma w sobie coś z atmosfery cyrkowych popisów, tyle że one dokonują się w języku.

Zapytam więc od razu: co znaczy słowo „fujarzynek”.

To pastuszek grający na fujarce. Z jakiejś piosenki słyszanej w dzieciństwie to zapamiętałem. Ale może to też po prostu neologizm

Konsultowałeś, jak mi mówisz, niejedną rzecz z przyjaciółmi-Ukraińcami. Pewnie ktoś był pierwszym lektorem całego tekstu. Kto spośród przyjaciół zachęcał Cię do wydania tej prozy?

Wiesz, mu tu sobie rozmawiamy – dwaj Polacy i w dodatku poloniści – na wygodnej kanapie naszej kultury. Ale ta książka wchodzi na teren naprawdę bardzo grząski i niebezpieczny. Czy znasz jakąś polską powieść, w której narratorem byłby Ukrainiec? Albo Niemiec? Jakbyś coś znalazł, to powiedz, bo ja na taki przypadek dotąd nie natrafiłem i nawet jestem ciekaw, czy ktoś już tak ryzykował. To jest naprawdę straszne ryzyko. Po pierwsze na pewno będę się musiał tłumaczyć, dlaczego, będąc stuprocentowym Polakiem, chcę opisywać świat z punktu widzenia Ukraińca. Jakie właściwie mam do tego prawo, jakie kompetencje i predyspozycje. A przede wszystkim: po co właściwie to robię, jaki cel chcę osiągnąć. Przypuszczam też, że mogą mnie pytać, dlaczego całkowicie pomijam dawniejsze dzieje relacji polsko-ukraińskich – jak wiadomo różnych: i pięknych, i tragicznych. Albo o to, czy humor powieści nie jest próbą ośmieszenia współczesnych Ukraińców i ich dramatycznych walk o pełną niezależność od Rosji. To są wszystko bardzo delikatne sprawy, bo dotykają czułych strun, takich jak pamięć historyczna, duma narodowa, poczucie godności itp…

No właśnie, jakie masz prawo wypowiadać się niejako w imieniu współczesnych Ukraińców?

Ano takie, że dużo z nimi rozmawiałem. I wciąż rozmawiam. W książce są po prostu okruchy historii wielu moich ukraińskich znajomych, których spotkałem podczas wielomiesięcznego stypendium w Bochum. A także to, czego dowiedziałem się od moich ukraińskich studentów w Nowym Sączu i w Warszawie. Jest w książce też wiele z tego, o czym opowiedziała mi Hałyna Dubyk, która pracuje ze mną w UKSW. Nie jestem żadnym ekspertem od spraw ukraińskich, ale wierz mi, wszystkie detale geograficzno-historyczne starałem się rzetelnie sprawdzić. Z kolei detale językowe kontrolowała, a często inspirowała, Hałyna. Ona była pierwszą czytelniczką maszynopisu. Pytałem ją zwłaszcza o sprawę humoru – czy on jest akceptowalny, czy nie rodzi podejrzeń, że kogoś obrażam. I przyznam, że dzięki niej parę scen wycieniowałem, bo szły jej zdaniem trochę za daleko. W tym sensie ta książka nie ma tylko jednego autora, poza mną są inni – rdzenni Ukraińcy. Ona jest dzieckiem dialogu…

A może raczej spotkania?

Tak, to dobre słowo. Głębsze. To, że moim narratorem jest ktoś taki jak Petro Majdan ma przecież jeszcze inny wymiar. Współcześni, młodzi, wykształceni Ukraińcy uświadomili mi po prostu, że nasza wiedza o Ukrainie jest naprawdę żałosna. Że mamy w głowach albo parę sloganów publicystycznych o Majdanie i wojnie w Obwodzie Donieckim, albo jakieś stereotypy czerpane z opowieści o drugiej wojnie światowej lub o wojnach dawniejszych. Więc po prostu nic nie rozumiemy z tego, co się tam teraz dzieje. Bo i jak? Jeśli chcesz zrozumieć współczesną Ukrainę przy pomocy kilku poręcznych stereotypów, to wygląda tak, jakbyś chciał zastrugać ołówek siekierą. A ja właśnie chcę zrozumieć naprawdę. Nie da się tego zrobić bez spotkania, bez wymiany i przemiany. Jeśli próbujesz zrozumieć kogoś naprawdę, to oznacza że uczysz się patrzeć na świat jego oczami. Wtedy też odkrywasz, że twoje i jego spojrzenie mają wiele wspólnego, że więcej was łączy niż dzieli. Spotkanie oznacza rozumienie a rozumienie oznacza porozumienie. Ten pomysł, żeby narratorem był Ukrainiec temu właśnie służy – lepszemu rozumieniu i porozumieniu. Lepszemu spotkaniu.

Wierzysz, że literatura ma taką moc: że może pogłębiać spotkania między ludźmi a nawet między narodami?

Mój drogi, a Ty: czy wierzysz, że literatura może psuć spotkania miedzy ludźmi, a nawet narodami? – Myślę że nie tylko wierzysz, ale i to po prostu wiesz. Wszyscy to wiemy, że jakieś powielane w literaturze stereotypy – kobiety, mężczyzny, Polaka, Żyda, Ukraińca mogą psuć klimat międzyludzkich relacji, mogą popychać do niechęci czy nawet nienawiści. Wygląda więc na to, że książki, które przełamują etykietki, książki które nie są na usługach jakiejś ideologii, mogą taki klimat poprawiać i w tym sensie służyć pogłębieniu możliwego spotkania. Ludzkie słowa mają ogromną moc. Większą niż się nam wydaje…

To prawda. Bardzo Ci dziękuję. Przekaż, proszę, podziękowanie redaktorom „Biblioteki Więzi”. No i przydałaby się puenta, jakiś cytat na zakończenie naszej rozmowy…

Może taki: „Kto z uwagą pyta, wiedzącym stać się może.” :)

Rozmawiał Witold Kaliński

Fot. telewizjarepublika.pl







Dziękujemy za przesłanie błędu