Trwa wczytywanie strony. Proszę czekać...
Czwartek, 28 marca. Imieniny: Anieli, Kasrota, Soni
26/11/2016 - 07:25

Sądecka baba za wyścigową kierownicą

W swoim pierwszym wyścigu wystartowała jako „nieopierzona” licealistka. Pojechała samochodem dziadka, który o pasji wnuczki nie miał pojęcia i …zaliczyła dachowanie. Spektakularna debiutancka klapa jej nie zraziła, bo samochodowe wyścigi górskie pokochała od pierwszego wejrzenia i -jak mówi - jest od nich ciężko uzależniona.

Daje pani radę, kiedy się coś zepsuje? Czasem pewnie samodzielnie  trzeba się zmierzyć z samochodową maszynerią.

Do dyspozycji mam zespól mechaników, bo do wyścigów wypożyczam samochód. To ekipa, która ze mną jeździ na wyścigi. Ale zdarza się też, że w razie kłopotów z autem idę do konkurencji.  Bo w samochodowych wyścigach górskich każdy sobie pomaga. Jesteśmy jak jedna, wielka rodzina.

Może dlatego, że to wyścigi amatorskie, które traktuje się jako hobby. Ludzie ścigają się dla zabawy, dla frajdy.

Rzeczywiście tak jest. To też miłe, środowiskowe towarzyskie spotkania. Rywalizacja nie jest tu najważniejsza. Górskie wyścigi samochodowe polegają na tym, że najpierw są dwa podjazdy treningowe, a potem dwa wyścigowe. Trasa ma około pięciu kilometrów. Trening to próba opon i poznawanie trasy. Wtedy toczymy dyskusje o tym, jak kto przejechał dany zakręt, jak szybko go można pokonać, jakie opony są dobre, jakie złe. Ale już trakcie samej rywalizacji każdy z nas chce wygrać i ambitnie walczy o każdą sekundę, bo suma dwóch podjazdów wyścigowych liczy się do klasyfikacji danego dnia.

Jakie największe prędkości osiąga pani za wyścigowym kółkiem?

Szczerze mówiąc nie wiem.

Kiedy się pani ściga, nie patrzy pani na licznik?

Podczas mojego pierwszego sezonu, moi mechanicy licznik mi wyłączyli, żebym nie widziała, z jaką prędkością jadę. Teraz licznik mam, ale na szybkościomierz nie patrzę, bo podczas wyścigu nawet nie jestem w stanie go obserwować.

I nie odpowie mi pani na to pytanie?

Spróbuję to wytłumaczyć bardziej obrazowo. Podczas mistrzostw ścigamy się po drogach publicznych.  I jeśli przy drodze stoi znak, mówiący o ograniczeniu prędkości do czterdziestu kilometrów w ruchu publicznym, to my w trakcie zawodów przed takim zakazem nie hamujemy. Wręcz przeciwnie, dodaje się gazu. Taki odcinek można przejechać z prędkością nawet do stu kilometrów na godzinę. Ale bywa, że na niektórych odcinkach dochodzi się i do dwustu. W wyścigach górskich prędkość z jak się przemierza poszczególne odcinki trasy jest bardzo zróżnicowana.

Kierowca wyścigowy musi jeździć agresywnie i ofensywnie. Czy ta potrzeba adrenaliny przenosi się też na zwykłą, codzienna jazdę samochodem? Lubi pani wdepnąć w gaz?

Po drodze publicznej nie lubię szybko jeździć. I muszę przyznać, że niektórzy moi pasażerowie byli przekonani, że skoro mają do czynienia z kierowcą wyścigowym, to przeżyją „jazdę bez trzymanki”, tym bardziej, że mam szybki samochód. Tymczasem ja po mieście jeżdżę zupełni normalnie. Większe prędkości rozwijam tylko na autostradzie. 

Jest pani wyścigowym kierowcą zrównoważonym i ostrożnym na zwykłej ulicy.

Wychodzę z założenia, że  podczas wyścigu mogę sobie pozwolić na więcej, bo tam nie zrobię nikomu krzywdy. Natomiast w ruchu publicznym są jeszcze piesi, rowerzyści i kierowcy o różnym stopniu umiejętności. Trzeba pamiętać o tym, że mogą się zdarzyć różne, nieprzewidywalne sytuacje.

Pochwali się pani swoimi sportowymi sukcesami? Stuknęły pani trzy lata za wyścigowym kółkiem.

W pierwszym sezonie zdobyłam tytuł drugiego wicemistrza Polski, w kolejnym zajęłam pierwsze miejsce, choć niestety tytuły nie były przyznawane, bo nie uzbierała się wystarczająca ilość zawodników. W tym roku trochę nie wyszło, choć były szanse na drugiego wicemistrza Polski.

Fortuna kołem wyścigowym się toczy?

Ten sezon, choć nie zakończył się sukcesem, był w ogóle bardzo ciekawy. Podczas pierwszego wyścigu okazałam się prawdziwą niespodzianką, ponieważ zajęłam trzecie miejsce i to w deszczu. Nikt się tego nie spodziewał, bo przy takiej pogodzie jeździ się bardzo ciężko. To był świetny początek z dobrymi rokowaniami, ale w kolejnym wyścigu nie mogłam pojechać, bo trafiłam do szpitala. Ale potem kilkakrotnie udało mi się stanąć na podium. Zajęłam  drugie miejsce w wyścigach w Limanowej i na Słowacji w Banovcach.

To pewnie rozbudziło to pani apetyt na sezonowy sukces.

Apetyt rósł w miarę jedzenia, ale podczas ostatniego wyścigu chciałam „pojechać wszystko” . Ale, jak to bywa, kiedy chcemy się zbliżyć się do granicy, wtedy łatwo ją można przekroczyć. Wypadła na szybkim zakręcie, przy prędkości około stu czterdziestu kilometrów na godzinę.  Wyścig zakończył się na dachu. Na szczęście systemy bezpieczeństwa, czyli klatka zamontowana w samochodzie i wielopunktowe pasy, zdały egzamin. Wszystko skończyło się dobrze. Jednak ryzyko i takie zdarzenia są nieodłącznym elementem tego sportu. Mówi się wręcz, że jeśli kierowca chce się rozwijać, chce poznawać granice swoje i samochodu, to  musi je czasem przekroczyć. Oby jednak jak najrzadziej.

I znowu to dachowanie….

Ale za to zostałam „gwiazdą” Facebooka. Film, na którym widać mój pechowy wyścig, doczekał się ponad dziewięćdziesięciu tysięcy wyświetleń. Mogę powiedzieć, żartobliwie, że jak zaczęłam, tak skończyłam.

Chyba ma pani na myśli tylko koniec sezonu.

No jasne. Nie poddaje się. Takie przygody w ogóle mnie nie zrażają. Mój kolega kiedyś mnie przestrzegał przed wyścigami samochodowymi. Powiedział: „Nie zaczynaj, bo jak ci się spodoba, to już nigdy nie będziesz mogła przestać”.

Uzależniła się pani od wyścigowej adrenaliny?

 Jestem ciężko uzależniona.

Rozmawiała Agnieszka Michalik, fot:

Anna Wojewoda










Dziękujemy za przesłanie błędu