Trwa wczytywanie strony. Proszę czekać...
Czwartek, 18 kwietnia. Imieniny: Apoloniusza, Bogusławy, Goœcisławy
05/05/2012 - 22:05

Lodowaty wiatr pod Mount Everestem - dzień dziewiętnasty. Cz. 10

Publikujemy 10. odcinek dziennika Zygmunta Berdychowskiego z wyprawy na Mount Everest.
Dzień osiemnasty i dziewiętnasty (26 -27 kwietnia)

Dzień odpoczynku oznacza bardzo dużo wolnego czasu, dlatego nawet ja chodząc po bazie głównej trafiam w końcu do sali telewizyjnej. Spotykam tam Lailę Ałbogaczijewą z Inguszeti. Laila, to jak mówią jej rodacy - nie kobieta a alpinistka. Jej przygoda z górami rozpoczęła się w drugim roku wojny czeczeńskiej, kiedy była jednym z organizatorów wypoczynku dla dzieci z rodzin objętych konfliktem. Woziła je do Kabardyno-Bałkarii i podczas tych podróży zakochała się w górach, zakochała się w Elbrusie. Pierwsza próba wejścia na najwyższą górę Europy była zupełnie spontaniczna. Pobiegła na Elbrus tak jak stała na ulicy - w tenisówkach, bez kurtki. Szczytu nie zdobyła, ale zyskała sympatię , co ciekawe nie swoich Inguszów, ale Karaczajewo-Czerkiesów, którzy potem zaproponowali jej już poważną wyprawę w wysokie góry Kakuazu w swojej ekipie. Jej sukcesy szybko zaczęły budzić zazdrość rodzimych wspinaczy, którzy nie mogli pogodzić się z faktem, że skromna nauczycielka stała się nagle najbardziej znanym alpinista w kraju. Nic nie pomagają tu telewizyjne reportaże , artykuły w gazetach Wydaje się że wszyscy to rozumieją, ale nikt nie chce tego zmieniać. W dziwnych okolicznościach w urzędniczych gabinetach giną jej sprawozdania a nawet zdjęcia i filmy z wypraw - wszystko to co potwierdzało jej dokonania. Laila jest muzułmanką, która głęboko wierzy w swoją misję. Chce rozsławić imię Inguszeti na całym świecie i udowodnić, że zasługuje na własną ekipę, z którą mogłaby zdobywać najwyższe szczyty Ziemi. Dlatego jest tutaj z nami, by zdobyć Mount Everest. Mam nadzieję, że Jej się uda .
Po dniu odpoczynku po raz kolejny rozpoczynamy marsz do bazy na 5800 m. Posuwamy się bardzo powoli, po każdej godzinie marszu następuje przerwa. Po przyjściu do bazy składam żonie meldunek, że wszystko w porządku. Na miejscu czeka na nas posiłek, składający się z dwóch dań, to jak na Himalaje wyjątkowy luksus. Po kolacji miało miejsce wydarzenie, które jak żadne z dotychczasowych wydarzeń nie pokazuje tak wiernie duszy rosyjskiej. Na deser było nawet wino. Jeśli wino, to muszą być również toasty. Wielu spośród obecnych próbowało mówić o czymś ważnym. W końcu przyszła kolei na Maksa, który już na początku kolacji dziękował doktorowi za to, że się nami opiekuje. Jego toast tak jak u Mikołaja Gogola był krótki i prosty: „Wypijmy za doktora, żeby u niego nie było chorych”. Tylko tyle, ale po tym co już przeszliśmy i co jeszcze przed nami – aż tyle.
Na tym mógłbym zakończyć relacje z tego dnia gdyby nie to, co działo się w nocy. Przekonałem się jakie są konsekwencje wynikające z faktu, że nasz obóz położony jest na lodowcu. Zaraz po północy obudziłem się, mając wrażenie, że gdzieś obok schodzi lawina kamieni a jednocześnie stale przelewa się woda z topniejącego lodowca. Podświadomie zacząłem się zastanawiać, znając topografię obozu, czy mój namiot na pewno jest dobrze zabezpieczony i czy razem z tymi kamieniami i wodą nie popłynie w dół. Rano okazało się na szczęście, że nie tylko ja miałem podobne wrażenia.

                                                                                ***

Dzień dwudziesty (28 kwietnia)

Dalszy marsz pod górę do kolejnego obozu tym razem na wysokości 6500 m. Trochę się go obawiałem, ale przynajmniej na razie wszystko idzie dobrze. Wcześniej jednak spotkałem Polaka, który kilka dni temu razem ze swoim Szerpą dotarł do obozu na 6500 m. W skrytości ducha podziwiałem tego człowieka mimo, że wydawało mi się to nierozsądne. Niestety miałem rację: Szerpa zachorował i nasz rodak musiał sam iść do bazy na poziomie 5800 m. Szef naszej grupy ocenił takie zachowanie pod Everestem jako awanturnictwo i trudno się z nim nie zgodzić. Doszliśmy do bazy dość późno. Wiał bardzo silny, zimny wiatr. W końcówce marszu moje tempo spadło, czułem się przeziębiony. Nastrój poprawił mi widok mojego namiotu z ciepłym śpiworem i lekką kurtką puchową. Niestety ze względu na warunki pogodowe na razie nie idziemy dalej.

                                                                               ***

Dzień dwudziesty pierwszy (30 kwietnia)

Wciąż jesteśmy w obozie na 6500 m. W nocy wiał niezwykle silny wiatr. Momentami ściany mojego namiotu były prawie przy ziemi. Dzisiaj rano poświęcenie naszego obozowiska, podobna uroczystość jak w Obozie Bazowym, mająca odpędzić wszystkie złe duchy. Zaraz po poświęceniu, powtórzenie sceny sprzed kilku dni, tyle że w odwróconych rolach. Do marszu w górę na rekonesans szykuje się grupa Ryszarda Pawłowskiego. Podajemy sobie ręce, wymieniamy imiona, to wszystko. Nie są zbyt rozmowni. Wiem, że jest im ciężko, dlatego i ja nic nie mówię. Nocny wiatr nie ustaje i ostatecznie pierwsza część naszej ekspedycji również pozostaje w obozie. Mamy szkolenie na serakach lodowcowych - jak iść pod górę i jak spuszczać się na linie. W dzień mocno świeci słońce, w namiocie nie da się wytrzymać. Na zewnątrz z kolei wieje lodowaty wiatr. Sam nie wiem co gorsze. Wczoraj pod koniec rozmowy z żoną połączenie nagle urwało się. Dzisiaj po kilkudziesięciu bezskutecznych próbach połączenia wyrzucałem sobie, że wczoraj nie spróbowałem połączyć się ponownie.

Partnerami wyprawy są: Festiwal Biegowy Forum Ekonomicznego oraz firmy Maspex, PZU Życie, Grupa Energa, Fakro, Enea SA i Ruch.

Czytaj również:

Sądeczanin w drodze na Mount Everest cz. 1

W drodze na Mount Everest - Katmandu. cz.2

W drodze na Mount Everest – Lhasa - cz. 3

Sądeczanin w drodze na Dach Świata dzień po dniu cz. 4

Wyprawa na Dach Świata – dzień po dniu cz. 5

U podnóża Everestu. Wyprawa na Dach Świata cz. 6

W drodze po Koronę Ziemi. Rozpoczynamy wspinaczkę cz. 7

W drodze po Koronę Ziemi. Aklimatyzacja cz. 8

Aklimatyzacja na coraz większych wysokościach cz. 9








Dziękujemy za przesłanie błędu