Trwa wczytywanie strony. Proszę czekać...
Wtorek, 23 kwietnia. Imieniny: Ilony, Jerzego, Wojciecha
14/10/2022 - 10:30

Zawód nauczyciela to nie bułka z masłem. Gorzka diagnoza sądeckiego historyka

Drastyczne zmiany i ciągłe eksperymenty w systemie nauczania działają nie tylko na niekorzyść nauczycieli, ale i tych, którzy w szkolnictwie powinni być najważniejsi – uczniów. W Dzień Nauczyciela przypominamy, z jakimi problemami w tym roku muszą zmierzyć się szkoły.

O palących problemach współczesnej oświaty pisał Jakub Bulzak, sądecki historyk i uwielbiany przez wielu nauczyciel. W sierpniowym miesięczniku „Sądeczanin” – tuż przed rozpoczęciem obecnego roku szkolnego – diagnozował system nauczania w sądeckich (i nie tylko) szkołach. Przypominamy więc jego gorzkie spostrzeżenia.

Pierwszą część felietonu można przeczytać tutaj: Kto tego nie przeżył, ten nie uwierzy, czyli spostrzeżenia nauczyciela po zdalnym

Indywidualizacja jest fikcją

Zadekretowana przez najwyższe ministerialne czynniki indywidualizacja procesu dydaktycznego i wychowawczego jest nierealna. Jak to robić w klasie liczącej 34, 36 lub 38 uczniów? Wychodzi nam trochę ponad minutę na jednego ucznia. Na pytania o indywidualizację kształcenia sarkastycznie odpowiadam, że robię to sprawdzając obecność – wówczas rzeczywiście każdemu indywidualnie poświęcam kilka sekund.

Nie jest możliwe, by jedna osoba, w czasie 45 minut mogła dokonać czynności organizacyjnych (sprawdzenie obecności, podanie tematu, notatki, zadania itp.), wytłumaczyć zagadnienie (oczywiście w zindywidualizowany sposób, czyli w sumie na trzydzieści parę sposobów), zaktywizować uczniów (oczywiście każdego z trzydziestu paru) oraz czujnie obserwować każdego, czy nie ma obniżonego nastroju, czy jego sposób funkcjonowania w klasie nie zmienił się w stosunku do poprzednich miesięcy, czy jego zachowanie nie wskazuje na coś niepokojącego.

I choćby minister wydał sto rozporządzeń o potrzebie indywidualizacji, choćby szkoły po sto razy zapisały to w programach profilaktycznych, czy wychowawczych, a nawet mimo wskazywania we wszelkich sprawozdaniach, że to robimy (bo karzą to robić, to w sprawozdaniu trzeba tak napisać), zawsze pozostanie to fikcją.

Nie w tak licznych klasach, nie przy tak małej liczbie pedagogów i psychologów w szkołach, nie przy przerzucaniu na szkoły prawie całokształtu troski o psychiczny dobrostan uczniów.

O indywidualizacji możemy mówić w przypadku gabinetów lekarskich: tam rzeczywiście pacjent przez parę minut jest sam na sam z lekarzem. Jakoś nikomu nie przychodzi do głowy, by umawiać po 30 pacjentów naraz do jednego lekarza i zamykać ich w jednej sali na 45 minut, w czasie których lekarz ma zająć się każdym z osobna. Ale już od szkół i nauczycieli tego wymagamy.

Nawet jeśli na płaszczyźnie dydaktycznej byłoby to wykonalne (przy założeniu, że nie mamy w grupie zbyt wielu uczniów ze specjalnymi potrzebami), o tyle w kwestiach wychowawczo-opiekuńczych, rozumianych jako rozeznawanie problemów natury psychicznej, jest to kompletnie nierealne.

HiT, czyli kit

Po wstrząsach ostatnich lat i trzech okresach nauczania zdalnego, polska szkoła jak niczego innego potrzebuje spokoju. Ale nie może na to liczyć. Ze strony ministerstwa wypływają coraz to nowe pomysły, które przedłużają trwający już od 24 lat (!) okres nieustannych reform w oświacie. W tym miejscu chciałbym pochylić się tylko nad jednym z nich, bliskim mi ze względów zawodowych, czyli wprowadzeniem do szkół nowego przedmiotu, jakim będzie historia i teraźniejszość.

Wszystko zaczęło się w maju 2021 r. od przemówienia prezesa PiS Jarosława Kaczyńskiego, który wspomniał o planie drastycznego zwiększenia liczby godzin historii w szkołach. Z tej dość enigmatycznej zapowiedzi wynikało, że osobno miała być uczona historia powszechna, a osobno historia Polski, a (w zależności jak interpretować ówczesną wypowiedź) liczba godzin miała wzrosnąć do nawet 6 tygodniowo.

Później, w październiku 2021 r., minister Przemysław Czarnek zapowiedział wprowadzenie nowego przedmiotu pod wspomnianą wyżej nazwą. Działo się to na mniej niż dwanaście miesięcy przed wdrożeniem pomysłu w życie, i do tego w sytuacji, gdy szkoły paraliżowane były nauczaniem hybrydowym, lekcje prowadzone były w maseczkach, wszędzie stały płyny do dezynfekcji i niewiele rzeczy odbywało się w szkołach normalnie.

Mnie natomiast najbardziej uderzyło uzasadnienie, jakie wówczas podał minister: „Pokolenie obecnych 20-latków ma ogromne luki w wiedzy z historii. Musimy to zmienić. Jesteśmy gotowi, by odzyskiwać pokolenia nieświadomych młodych Polaków”.

Nie mogłem zrozumieć, jak wprowadzenie 15-latkom nowego przedmiotu zmieni stan wiedzy obecnych 20-latków? Od razu przypomniał mi się monolog Krzysztofa Jaroszyńskiego z 1989 r., w którym wyśmiewał strategię władz PRL wobec katastrofy w elektrowni atomowej w Czarnobylu, polegającą na aplikowaniu płynu Lugola: „To ja tu chleję ten lizol, a tam na elektrownię pomaga”. Może minister chciał zastosować jakiś skrót myślowy, tylko nie wyszło. (…)

 „A co, jeśli nie lubi?”

Kuriozów jest oczywiście więcej. Najważniejszym jest życzeniowe myślenie, że decyzjami administracyjnymi uda się wpłynąć na zainteresowania młodzieży. Jeśli uczeń 8 klasy szkoły podstawowej nie lubi historii, to wizja 4 godzin tygodniowo w pierwszej klasie szkoły średniej rozpali w nim miłość do tego przedmiotu, czy wręcz przeciwnie? (…)

Proszę pamiętać, że uczniowie w każdej klasie pierwszej szkoły średniej (nie ważne o jakim profilu) będą mieli teraz w tygodniu 2 godziny historii oraz 2 godziny historii i teraźniejszości. Załóżmy, że w planie lekcji będzie to rozłożone równomiernie, każdego dnia po jednej godzinie i do tego naprzemiennie: w poniedziałek historia, we wtorek HiT itd.

Zatem w poniedziałek będzie o cywilizacjach Mezopotamii, we wtorek o genezie „zimnej wojny”, w środę o Egipcie faraonów, w czwartek o powstaniu NATO i Układu Warszawskiego. W kolejnym tygodniu naprzemiennie: Izrael i Fenicja, plan Marshalla, kultura minojska i mykeńska, początki integracji europejskiej.

Cały czas mówimy o 15-latkach, którzy właśnie przeszli ze szkoły podstawowej do średniej. I którzy teoretycznie zarys historii po 1945 r. powinni poznać w klasie 8. Ale, czy nauczyciel zdążył, tego niestety nie wiemy.

Zatem nasz piętnastoletni pierwszoklasista będzie musiał od razu zrozumieć to, co dopiero poznaje. Do tego będzie musiał zrozumieć złożoność procesów dziejących się po 1945 r., które swoją genezę w większości mają w przebiegu i wyniku II wojny światowej, a często nawet w dwudziestoleciu międzywojennym.

Zatem, aby wyjaśnić wiele spraw, nauczyciel będzie musiał odwoływać się do wydarzeń sprzed 1945 r., uzupełniając wiedzę uczniów (zwłaszcza jeśli jego anonimowy kolega po fachu w szkole podstawowej niezbyt przykładał się do swoich zawodowych obowiązków).

Żeby było jeszcze ciekawiej, zagadnienia omówione w ramach HiTu w klasie pierwszej (2 godziny w tygodniu) i klasie drugiej (1 godzina w tygodniu) wrócą raz jeszcze w klasie maturalnej, w ramach tradycyjnej historii. I tu nastąpi kolejna zmiana: w klasie IV liceów historia będzie nauczana w wymiarze 2 godzin w tygodniu, ale tylko do końca pierwszego semestru.

Takie rozwiązania może proponować wyłącznie ktoś nie mający bladego pojęcia o realiach pracy szkół. Spowoduje to ogromny chaos organizacyjny. Przede wszystkim obowiązkową zmianę podziału godzin po zakończeniu nauczania historii. A także kłopot z przeliczaniem wymiaru godzin nauczycielom. (…)

Ministerstwo postuluje też, by w ramach HiTu organizować wycieczki do miejsc pamięci, muzeów itd. A może lepiej, zamiast całego organizacyjnego zamieszania, zaoszczędzone na niewdrażaniu reformy pieniądze przeznaczyć na dofinansowanie takich wycieczek. Bo to pięknie wygląda na papierze, ale w praktyce koszt tego typu wyjazdu muszą ponieść rodzice uczniów. I w głównej mierze od nich, jako sponsorów, będzie zależało, czy taki wyjazd się odbędzie.

Znam przypadki, że propozycje wycieczek składane przez nauczycieli, obejmujące zwiedzanie istotnych dla historii i kultury miejsc, były odrzucane przez rodziców, którzy w zamian postulowali wyłącznie cele rekreacyjne. (…)

A najlepsze w tym wszystkim jest to, że (moim zdaniem) po kolejnych wyborach, kiedy do władzy dojdzie inna opcja polityczna, w ramach porządków po poprzednikach, HiT zostanie zlikwidowany, a WOS przywrócony. Wielkie mi co, kolejny przewrót w szkolnictwie. Ktoś jeszcze nie zdążył przywyknąć?

To kolejny mój tekst na temat oświaty i po raz kolejny kreślę wszystko w czarnych kolorach. Można by mnie posądzić o pesymizm. Ale ja się będę upierał, że są to opinie realisty. Utwierdzają mnie w tym przekonaniu dwie sprawy.

Po pierwsze nikt nie podjął polemiki z moimi diagnozami, udowadniając że jestem w błędzie i że zza tych czarnych chmur wyzierają promienie słońca (a redakcja chętnie odda łamy na tego typu debaty).

Po drugie, w poprzednich tekstach bawiłem się w proroka, przewidując, jak będzie się rozwijała sytuacja w polskiej oświacie. I bez schadenfreude stwierdzam, że w zasadzie w niczym się nie pomyliłem. I właśnie w tej powtarzanej smutnej diagnozie, że nasz system edukacji musi się kompletnie zawalić, widzę cień optymizmu: bo wówczas będziemy musieli zbudować go zupełnie od nowa. Mam nadzieję, że tym razem sensownie – podsumowuje Jakub Buzlak.

Cały felieton sądeckiego nauczyciela można przeczytać w sierpniowym wydaniu miesięcznika „Sądeczanin” lub w e-wydaniu "Sądeczanina". O archiwalne numery periodyku pytajcie w siedzibie wydawcy – Fundacji Sądeckiej – przy ulicy Barbackiego 57 w Nowym Sączu. Wszystkie wydania miesięcznika dostępne są również w formie e-wydania.

Czytaj więcej: Pod ciepłą kołderką, w autobusie, w kolejce w urzędzie. Weź ze sobą „Sądeczanina”

(oprac. [email protected], fot. ilustracyjne – Pixabay)







Dziękujemy za przesłanie błędu