"Niespodziewana miłość, to wszystko, o czym może jeszcze pomarzyć"
Starszy mężczyzna nie ma już zbyt wiele czasu, pomyślałem. Niespodziewana miłość, to wszystko, o czym może jeszcze pomarzyć.
- Nazywam się Lisa Modin – powtórzyła. – Jestem dziennikarką. Piszę dla lokalnej gazety. Redaktor naczelny poprosił mnie, żebym obejrzała miejsce po pożarze i porozmawiała z właścicielem domu. Kiedy weszłam do sklepu w porcie, żeby zapytać, jak mogę dostać się na pana wyspę, powiedziano mi, że właśnie jest pan w porcie na zakupach. Nie znalazłam pana w sklepie spożywczym, dopiero tutaj.
- Skąd pani wiedziała, że to ja?
- Sprzedawca opisał mi pana najlepiej, jak potrafił. Zresztą łatwo było zgadnąć, bo w spożywczym nie było nikogo, a tutaj siedział tylko pan.
Lisa Modin wyjęła z torebki notatnik. Muzyka dobiegająca z kuchni za barem najwyraźniej ją drażniła, bo podeszła do Weroniki i poprosiła ją, żeby ściszyła. Chwilę później radio całkowicie umilkło.
Dziennikarka wróciła z uśmiechem do stolika.
- Może pani się ze mną zabrać na moją wyspę. O ile wsiądzie pani do małej łódki.
- A będzie mnie pan mógł potem odwieźć?
- Oczywiście.
- Wciąż pan tam mieszka? Przecież pana dom spłonął.
- Mam przyczepę.
- Na wyspie? Słyszałam, że nie jest duża. Czyżby dało się tam dojechać samochodem?
- Nie, widzi pani, ta przyczepa… to długa historia.
Lisa Modin wzięła do ręki długopis, ale wciąż nie otworzyła notatnika.
- Opowieść o pożarze to jedna rzecz – powiedziała. – Redaktor naczelny sam porozmawia z policją i ze strażakami. Moim zadaniem jest opisanie, co pożar domu oznacza dla rodziny.
- Mieszkałem w nim sam.
- Nie ma pan nawet zwierząt?
- Poumierały.
- Zginęły w płomieniach?
Zadała to pytanie z wystraszoną miną.
- Nie. Umarły wcześniej. Już dawno je pochowałem.
- Nie ma pan żony?
- Ona też nie żyje. Została skremowana. Ale mam córkę.
- I jak ona zareagowała na ten pożar?
- Na razie nijak. Jeszcze jej nie powiedziałem.
Lisa Modin przyjrzała mi się bacznie. Odłożyła długopis i napiła się kawy. Zauważyłem, że ma na palcu prawej dłoni pierścionek z bursztynem. Nie miała obrączki.
- Dzisiaj jest już za późno, żeby z panem jechać. Ale może jutro? Znajdzie pan dla mnie czas?
- Mam mnóstwo czasu.
- Nieprawda, bo pożar zniszczył wszystko, co pan miał.
Nic nie odpowiedziałem. Miała zupełną rację.
- Przyjadę po panią jutro. Proszę powiedzieć, o której godzinie.
- Może o dziesiątej? Nie za wcześnie dla pana?
- Może być.
Pokazała palcem na widoczny za oknem port.
- Tam?
- Zawsze cumuję łódkę przy dystrybutorach paliwa – powiedziałem. Proszę się ciepło ubrać. Jutro może padać.
Dziennikarka dopiła kawę i wstała.
- Będę jutro o dziesiątej – dodała jeszcze i wyszła z kawiarni. Usłyszałem warkot silnika i odjeżdżający samochód. Byłem ciekaw, czy ona w ogóle wie, jak się nazywam.
Popłynąłem z powrotem do domu. Morze było ciemne. Dno łódki było załadowane siatkami pełnymi zakupów. Rozmyślałem o Lisie Modin. O jej dłoniach owijających szalik wokół szyi i głowy. Czułem lekkie podekscytowanie jutrzejszym dniem.
Henning Mankell „Szwedzkie kalosze”, Wydawnictwo W.A.B, Warszawa, rozdział 3, str. 36-38