Trwa wczytywanie strony. Proszę czekać...
Piątek, 19 kwietnia. Imieniny: Alfa, Leonii, Tytusa
14/06/2016 - 06:40

Jak Andrej Chovanec i jego femme fatale zamordowali zemstę Grybowa

Kiedy dziesięć lat temu Słowak Andrej Chovanec razem z ojcem kupował podupadający browar w Siołkowej nie miał pojęcia, że produkowane tam podłe piwo, którym można było się nieźle zatruć, zyskało prześmiewczą nazwę „zemsta Grybowa”. Zrujnowany zakład podniósł z upadku i prawie już wyprowadził na prostą. Ale nadal łatwo nie jest. Czasem ma ochotę rzucić ten polski biznes, ale nie robi tego… z miłości do piwa. Bo przecież jak każdy Słowak urodził się z kuflem w ręku.

Wywiad Agnieszki Michalik z Andrejem Chovancem właścicielem Browaru Regionalnego Pilsweiser Grybów

Skąd pan się u nas wziął? Zewsząd słychać narzekania, że w Polsce ciężko się prowadzi biznes, że Sądecczyzna to komunikacyjna, czarna dziura, a pan postanowił tutaj warzyć piwo i rzucił pan wyzwanie wielkim, zagranicznym koncernom, które zawojowały nasz kraj.

- Ja i mój ojciec mieliśmy w Krakowie takiego przyjaciela, świętej pamięci, bo cztery lata temu zmarł, który kiedyś do nas przyjechał i mówi: panowie jest okazja. Można kupić browar na Sądecczyźnie, w Siołkowej koło Grybowa. A wy znacie się na piwie. Rzeczywiście, siedzieliśmy w tej branży. Handlowaliśmy wtedy piwem z czeskimi i słowackimi browarami, a mój ojciec, w czasach Związku Radzieckiego, wybudował nawet w Rosji browar. Stwierdziliśmy, że spróbujemy. No i zdecydowaliśmy, że wchodzimy w ten biznes.

- Kiedy w 2005 roku razem z ojcem kupował pan podupadający browar, a właściwie to będącą w stanie likwidacji ruinę, miał pan świadomość tego jak długą drogę trzeba pokonać, żeby wyprowadzić ten piwny interes na prostą?

- Na początku mieliśmy polskiego wspólnika, który był w zarządzie poprzedniego browaru W spółce miał połowę udziałów. Liczyliśmy na to, że dużo zdziałamy wspólnymi siłami. Pomyśleliśmy, że my się na tej branży znamy, a on jest stąd. Ale te nasze nadzieje się nie sprawdziły, podobnie jak układ z udziałami w firmie, czyli pięćdziesiąt na pięćdziesiąt. Właściwie nie byliśmy dopuszczani do zarządzania spółką i browarem.

W Polsce jest takie powiedzenie: powiadają jaskółki, że niedobre są spółki.

- Ta spółka, rzeczywiście była nieudana. Ze wspólnikiem, który nie pozwolił nam rządzić browarem udało nam się rozstać dopiero w 2009 roku. 

I wtedy wreszcie tak naprawdę mogliście się z ojcem zabrać się za dźwiganie z ruin browaru?

- Zabraliśmy się do ciężkiej harówki. Byliśmy robotnikami, dyrektorami, menadżerami, handlowcami, specjalistami od marketingu, no i inwestowaliśmy niemałe pieniądze, żeby zakład zmodernizować. Szczególnie chłodnię, z której do piwa wyciekał amoniak. To było piwo, którym truli się ludzie. Wygrzebywanie się z tych gruzów to nawet nie było zaczynanie od zera, ale od minus totalnego bagna. 

Czy był taki moment, że pomyślał pan sobie po kiego diabła tu przyjeżdżałem. Trzeba było siedzieć na Słowacji.

Och, wiele razy kłóciliśmy się z ojcem o to, w co wdepnęliśmy. Ciągle mamy wiele problemów i nie wygrzebaliśmy się jeszcze na prostą.

Ale daje pan radę…

Wie pani, nie dalej niż wczoraj, kiedy z ojcem wróciliśmy późno w nocy z Krakowa powiedziałem do niego, że gdyby tu nie chodziło o piwo, to bym już dawno z tego wszystkiego zrezygnował.

Tak pan kocha warzenie piwa?

Strasznie. My Czesi i Słowacy rodzimy się z kuflem w ręku.

Ta miłość pokonała „zemstę Grybowa” ?

Wie, pani, że ja długo nie wiedziałem, że to produkowane przez dawny browar piwo miało taką nazwę?

Zdołał się pan już uwolnić od tej niechlubnej „marki”, synonimu podłego „sikacza”, podczas gdy pan produkuje trunek najwyższej klasy, którym zachwycają się nie tylko Polacy, ale także smakosze piwa zza granicy. Irytuje to pana, kiedy jeszcze słyszy pan o „zemście Grybowa ?

Okropnie, choć słyszę to coraz rzadziej. Ale pamiętam, jak pięć lat temu, w Nowym Sączu, stawiłem się u jednego handlowca, który miał sieć sklepów, a on mi zadał pytanie, gdzie jest ten mój browar. Nie mogłem się nadziwić, że on tego nie wie. Mówię mu, że to browar z dziewiętnastego wieku, piętnaście kilometrów za Sączem i zaczynam mu dokładnie tłumaczyć, a on wreszcie mówi….

Aaaa, ….zemsta Grybowa!

Żeby pani wiedziała, że tak powiedział. A mnie jakby ktoś oblał gorącą wodą.

Długo to panu ciążyło?

Nawet mnie wyrzucali z hurtowni i ze sklepów, bo z „zemstą Grybowa” nie chcieli mieć niż wspólnego.

Ale wygląda na to, że zemsta przestała działać, biznes się rozwija, zdradzi pan ile trzeba było zainwestować, żeby zdjąć z grybowskiego browaru to ciążące na nim przez lata odium podłego piwa?

Powiem, że włożyłem w to dużo zdrowia i czasu. Od dziesięciu lat spędzam tygodnie w Polsce bez mojej żony, a teraz już i małych dzieci. Wracam na weekendy do domu, do Presova. To bardzo trudne życie. A o pieniądzach wolałbym nie mówić.

Ale to, po ilu latach spółka wyszła na prostą może pan chyba powiedzieć.

Kiedy się na początku, po przejęciu browaru, spotkałem się z byłym zarządem, przede wszystkim zadałem im pytałem, ile nas kosztuje produkcja piwa, żeby wiedzieć, za ile je sprzedawać. Okazało się, że wyprodukowanie jednej butelki oscylowało na poziomie złotówki, a oni sprzedawali piwo po 56 groszy. To generowało milionowe długi. Po dziewięciu latach twardej pracy, krwi, potu i łez wyszliśmy nieco więcej niż na zero. A zero w tym browarze to jest siedem tysięcy hektolitrów piwa. Jeszcze w roku 2014 zrobiliśmy sześć i pół. Kiedy rozpoczynaliśmy, to było ledwie dwa tysiące hektolitrów.

To było dziesięć lat wychodzenia na prostą. Ale teraz krzywa idzie do góry. Jakie są trendy i dynamika wzrostu?

Przede wszystkim przestałem współpracować z hurtowniami i sklepami gdzie się dostarczało piwo za 56 groszy. Jeszcze w roku 2007, 2008 dostarczaliśmy piwo do browaru w Jabłonowie koło Warszawy cysternami, ale jak to sobie skalkulowaliśmy, zobaczyliśmy, że z tego nie mamy nic. Zostawało ledwie na akcyzę. Nic na spłatę kredytu. Skończyliśmy z produkcją piwa lanego do cystern. Poszliśmy w kierunku modernizacji chłodni, bo to podstawa w browarze, także modernizacji linii rozlewniczej, tanków fermentacyjnych, no i poprawialiśmy smak piwa, żeby to nie był nie „sikacz”, jak to pani mówiła, a świetny trunek. W 2014 roku mieliśmy trzy miliny przychodu netto, a w roku 2015 to już było 4 mln 600 tys. netto. W ubiegłym roku odnotowaliśmy 700 tysięcy zysku. 

Czy na wzrost wyników finansowych browaru wpływa coraz bardziej widoczna zmiana trendu wśród polskich konsumentów, którzy latami zalewani piwem z wielkich, zagranicznych koncernów, zwrócili się ku lokalnym browarom, lepiej radzącym sobie w podążaniu za gustem piwoszy?

To, o czym pani teraz mówi, my przewidywaliśmy w Polsce dużo wcześniej, bo zmiana tego trendu nastąpiła w Czechach pod koniec lat dziewięćdziesiątych. To wtedy z komunistycznych gruzów podnoszone były regionalne browary. Każdy szukał jakiegoś swojego lokalnego piwa. Wielkie zagraniczne koncerny, które kupowały czeskie i słowackie browary, nie zawsze je zamykały. Niektórzy decydowali się na kontynuowanie regionalnej produkcji. Myśmy wiedzieli, że taki trend musi przyjść także do Polski. W 2005 roku nie było jeszcze o tym mowy, ale już w 2010 roku można było to zaobserwować.

Ludziom przestało smakować „taśmowe” piwo, produkowanego przez wielkie zachodnie koncerny?

Zatęsknili za prawdziwym, szlachetnym trunkiem, którym na pewno nie jest piwo robione w ciągu dwudziestu czterech godzin przez tankofermentatory. Takie prawdziwe - jak nasze- to efekt kilkutygodniowych zabiegów.

Dla browaru z Siołkowej szczególnym polem do popisu stały się piwa smakowe, z niebanalnymi składnikami. Zaczynacie słynąć na całą Polskę z tego, że w udany sposób eksperymentujecie z sokiem z aloesu, z cierpkim sokiem z czerwonych pomarańczy, z miodem i cukrem trzcinowym. 

Ten trend wyczuły już wcześniej duże koncerny, które zaczęły wypuszczać na rynek radlery, cytrynowe, pomarańczowe, grejpfrutowe. Ja powiedziałem sobie, że nie pójdę w tym kierunku, tylko zrobię coś innego, choć na bazie smakowego piwa. 

I zaczął pan eksperymentować. Z aloesem.

Jak to piwo pojawiło się w sklepie w Siołkowej, to słyszałem: coś to pan zrobił. To ma kolor Ludwika do mycia naczyń. A przecież to piwo, choć zielone, nie ma w sobie nawet grama chemii. To kombinacja trzech dodatków: curacao, miodu i ekstraktu z aloesu.  Kiedyś jeden gość mówi do mnie, co to za świństwo pan sprzedaje! Ja mu na to - no to spróbuj pan. A potem, kiedy po jakimś czasie spotkałem go w sklepie, stwierdził, że to bardzo ciekawy smak. I tak było z wieloma osobami. Z czasem mój pilsweiser Aloe-Vera zyskał sobie klientów.

Tajemnica smakowego sukcesu trunku tkwi nie tyle w składnikach, ile w ich kompozycji.  Do tego trzeba być piwnym artystą?

Dobrze to pani określiła. Najpierw trzeba wymyślić, jak by to miało wyglądać, jaki smak miałby wyjść, a potem z technologiem mieszamy to tak, żeby to było do picia i żeby zachwyciło ludzi.

Droga wiedzie przez metodę prób i błędów?

Oczywiście. Robimy w to wszystko w małych próbkach no i sprawdzamy organoleptycznie. Innej drogi nie ma. 

Kto z tego duetu Chovanców ojciec Czech i syn Słowak jest piwnym artystą?

To ja zajmuję się sprawami technologicznymi i tego, co dotyczy warzenia piwa, czyli jak pani mówi, jestem piwnym artystą, a mój ojciec zajmuje się finansami. Mówiąc żartobliwie, to on  odwala tę czarną robotę, a przy tym wszystkim jest piwnym wizjonerem.

Ten smakowy artyzm musi mieć jeszcze najlepsze opakowanie. U pana piwo jest opakowane w kuszące nazwy, takie jak na przykład tajemniczo brzmiąca Femme Fatale, Aloe-Vera, budzące sympatyczne skojarzenia z literaturą - Szwejkowe, jest też jedyne w Polsce piwo trzcinowe…I to tego stylizowane etykiety. To zasługa agencji reklamowej czy własna inwencja?

Kiedyś etykiety robiłem sam, ale potem powiedziałem sobie Andreju, połącz siły z profesjonalną agencją, z grafikami i zróbmy coś innego. Po przecież jak się wejdzie do marketu to widać tam  tysiące piw, które niczym się od siebie nie odróżniają. Moje wizje przelałem na papier, a fachowcy mi to graficznie opracowali.

I wyszły z tego niebanalne nazwy i oldskulowe etykiety, jakie ma tylko Pilzweizer z Grybowa.

Ale ja poszedłem jeszcze dalej, bo zadałem sobie pytanie dlaczego człowiek, który przyjdzie do sklepu miałby sięgnąć akurat po moje piwo i jeszcze po nie wrócić. I dlatego oprócz nazw i etykiet odróżniłem się jeszcze opakowaniami, czyli butelkami. Regionalną klasę lejemy do butelek brązowych, ekskluzywną do białych, a piwa mocne do zielonych. 

Czy zgodzi się pan z tezą, że rosnącą modę na piwa smakowe w dużej mierze , wykreowały kobiety, które w przeciwieństwie do mężczyzn wolących smaki goryczkowe, lubią piwa lżejsze. Wybierają „coś pomiędzy”. Czy swój sukces po części zawdzięcza pan kobietom?

Byłbym wdzięczny, gdyby więcej kobiet tak mówiło. Ale tak w ogóle to obserwowałem, że kobiety były trochę obrażone tym, że reklama piwa skierowana jest wyłącznie do mężczyzn. W 2006 roku zauważyłem, że wy Polacy lubicie tylko mocne piwa i pomyślałem, że zrobię coś dla kobiet. To było piwo Women's Berr, ale nie do końca mi to wyszło.

Pomysł nie wypalił?

To było piwo, które miało trzy i pól procent alkoholu. I proszę sobie wyobrazić, że wywołałem tym u kobiet wręcz obrazę. Usłyszałem: dlaczego pan dla nas zrobił takie lżejsze piwo. My lubimy mocniejsze trunki.

Ale potem wrócił pan do tych eksperymentów i ostatecznie wypuścił pan na rynek piwa smakowe, które sprostały kobiecym oczekiwaniom. Czy mówiąc językiem handlowców panie to obiecujący segment?

Ja zawsze mówię,  że przecież i kobiety piją piwo. Moja żona tak ja, zawsze bardzo lubiła ten szlachetny trunek i mówiła mi : Andreju, te wszystkie reklamy piwa są zawsze skierowane tylko do mężczyzn. Zrób też coś, co by trafiło do kobiet.

I to wtedy zrobił pan ciemne Femme Fatale?

Myśli pani, że ta nazwa się spodobała?

A nie?

Usłyszałem wtedy: a kto to ma pić! Nikt nie sięgnie po takie piwo!

Ale ostatecznie piwo się przyjęło i można powiedzieć, że pana Femme Fatale skutecznie zamordowała „zemstę Grybowa”.

To damskie z nazwy piwo, jest właściwie powrotem do tradycji warzenia w grybowskim browarze piwa ciemnego, które się tutaj produkowało w latach siedemdziesiątych. Można go porównać do giunessa. Ale ostatnio, muszę się pochwalić, wypuściliśmy na rynek bardzo ciekawe piwo, angielskiego bittera, typu Ale czyli  górnej fermentacji. Takiego piwa dotąd w Polsce nie było. To Andy’s ESB, czyli extra special bitter. Prawdziwy rarytas.

Etykieta też oldskulowa?

Z angielskim gentlemanem na koniu.

O polski rynek walczy pan całą paletą smaków. Grybowskiego Pilzweizera piją w Warszawie i Krakowie, ale ponoć najtrudniej idzie panu ze zmianą przyzwyczajeń lokalnych piwoszy. W Czechach pije się przede wszystkim  piwo z miejscowego browaru. To wyraz lokalnego patriotyzmu. W Grybowie jest inaczej.

Rzeczywiście, ciężko to idzie. Brakuje mi tu tego lokalnego patriotyzmu. Jak rozpoczęliśmy prowadzenie browaru to słyszeliśmy: a w czym ten Czech ze Słowakiem nam pomogą.  To było takie myślenie, że myśmy tu przyjechali ukraść im browar. A ja  mówiłem, że przecież nie zdemontujemy zakładu i nie wywieziemy go na Słowację, tylko  przyjechaliśmy prowadzić biznes w Polsce i tworzyć miejsca. Ale to się zmienia. Słyszymy teraz od miejscowych: super piwko robicie, poprawiliście smak. Wszystko zmierza w dobrym kierunku.

I do biznesu z rozmachem? Podobno marzy się panu rozbudowa browaru o hotel i ośrodek Spa, które będą mieścić się w zrewitalizowanych budynkach starego browaru. A do tego piwne, uzdrowiskowe kąpiele.

Rzeczywiście mam takiego marzenia, ale najpierw trzeba na to wszystko zarobić.

Stare czeskie powiedzenie mówi, że gdzie się piwo warzy tam się ludziom darzy. Ale do każdego biznesu, także tego piwnego trzeba mieć głowę. Ma pan receptę na sukces w interesach?

Szczerze mówiąc, nie mam takiej recepty. To wszystko zależy od ludzkiej pracy, od duszy człowieka i od serca.

Przeczytaj też Andrej Chovanec wskrzesił w Grybowie Czechosłowację

Rozmawiała Agnieszka Michalik

Fot. Browar Pilsweiser Grybów







Dziękujemy za przesłanie błędu