Trwa wczytywanie strony. Proszę czekać...
Piątek, 29 marca. Imieniny: Marka, Wiktoryny, Zenona
23/02/2014 - 21:02

Antoni Kroh: Wypominają nieboszczykowi jego pochodzenie

Antoni Kroh lubi spacery nad Dunajcem i pamięta kurne chałupy na Sądecczyźnie. Laureat Nagrody im. ks. Prof. Bolesława Kumora”, w kategorii „Sadecki autor”, wręczonej w minioną sobotę w „Sokole”, podczas Wielkiej Gali Sądeczan, od 42 lat mieszka w Nowym Sączu.
Jego najbardziej znana książka to autobiograficzna opowieść „Sklep potrzeb kulturalnych”, w której sportretował Górali podhalańskich. Pytany, kiedy sportretuje Lachów sądeckich mówi, że ma pilniejsze zadania. Aktualnie pisze książkę o rzeźbie ludowej i chce się „skwitować” z Łemkami.
- Chcę podziękować Łemkom, którzy mnie bardzo serdecznie przyjęli i których pamiętam jeszcze z czasów, kiedy to nie była uznawana mniejszość narodowa tylko półkonspiracyjna organizacja i którzy mieli masę powodów, żeby Polaka miedzy siebie nie przyjąć, żeby go nie zaakceptować. A tu zaakceptowali - mówi.

***
Nie czuje się Pan zawiedziony, że tak późno został doceniony przez Sądeczan?

- Zupełnie nie czuję się zawiedziony, bo ja jestem młody, zdolny, obiecujący (śmiech!), a żaden stulatek. Dlaczegóż miałbym się czuć zawiedziony.

Wiele osób zadaje sobie pytanie, co takiego jest w Sądecczyźnie, że rozkochuje w sobie tylu ludzi z całej Polski. Jak Pan, jako etnograf na to patrzy?

- Mnie się wydaje, że każdy ośrodek przyciąga ludzi z innych ośrodków. Ja nie potrafię wymienić miasta, ani wsi, gdzie byliby sami autochtoni. Zawsze ktoś się znajdzie przyjezdny, z bardzo różnych powodów. A już w Polsce po II wojnie światowej to jest większość przesiedleńców.

A co Pana szczególnie urzekło w Sądecczyźnie?

- Różnorodność: Polacy, Niemcy, Rusini, blisko Słowacy i przed wszystkim ludzie, którzy się nie boją roboty i lubią robotę dla roboty, a nie dla własnej kariery. Budynek, w którym się znajdujemy, pamiętam z roku 1972. To była ruina. W tej chwili to jest ogromnie rozbudowany, bardzo prężny ośrodek kulturalny. Mam ogromny szacunek do Antoniego Malczka, który jest spirytus movens tego ośrodka, ale oczywiście on sam by nie zrobił nic. Jest grupa ludzi, którzy zawsze są gotowi do pomocy, z różnych pokoleń. Kiedy przyjechałem do Sącza na początku lat siedemdziesiątych, to prym wiedli ludzie, którzy już nie żyją, a potem przekazali młodym swoje idee i pasje, a ci przekazują młodszym.

Jest wielu fanów Pana książek. Wszyscy chylą czoło przed umiejętnością przełożenia tematów niełatwych, jak etnografia i etnologii na piękny, barwny język. Pana książki dobrze się czyta i wszystko zapada znakomicie w głowie. Jak Pan to robi?

- Nie wiem, trzeba siąść i pisać. To jest taka robota samotna. Tu jestem ja, tu jest klawiatura, a tam jest ekran. I mam władzę absolutną, napiszę głupio – wyjdzie głupio, napiszę lepiej – będzie lepiej, nie napiszę nic i nie będzie nic. Wszystko zależy ode mnie.

Z którą ze swoich książek jest Pan najbardziej związany?

- Nie wiem, chyba z tymi, które jeszcze nie powstały.

Co Pan ma w planach?

- W najbliższych, dosłownie najbliższych planach, bo w marcu, mam zamiar oddać do druku książkę o latach siedemdziesiątych w sztuce ludowej i o wsi z tego okresu. To się zupełnie zmieniło. Pamiętam jeszcze wieś drewnianą, byłem w czterech, może w pięciu kurnych chałupach. Poznałem starych ludzie, którzy w kurnej chałupie wychowali ośmioro dzieci, z tego sześcioro zdobyło wyższe wykształcenie, to jest ogromna robota. Osiemdziesiąt procent kubatury wiejskiej zmieniło się w ciągu ostatnich 30 latach. Czy wszystkie te budynki są ładne, to jest inna sprawa. Ale one nie są moje, więc nie musza mnie się podobać, tylko tym, którzy w nich mieszkają.

Ma Pan jakieś ulubione miejsce w Nowym Sączu?

- Bardzo lubię spacer koło Jordanówki Kowalskiego (okolica mostu kolejowego), której już nie ma. Chodzę sobie często wałem przeciwpowodziowym nad Dunajcem od ulicy Maryny Wolskiej w stronę zamku i dalej. To jest mój prawie codzienny spacer i pamiętam jak się tam zmieniło. W siedemdziesiątych latach były jeszcze ruiny basenów, teraz to zupełnie zarosło, mam nadzieje, że kiedyś odżyje.

Sportretował pan Górali podhalańskich w swojej najsłynniejszej książce „Sklep potrzeb kulturalnych”, kiedy pan sportretuje Lachów sądeckich?

- Tego nie wiem, ponieważ w tej chwili robię zupełnie co innego. Tu, do Sącza zaproszono mnie w 1972 roku, konkretnie - Tadeusz Szczepanek, ówczesny kierownik muzeum, żebym robił przegląd rzeźby ludowej, od Przemyśla po Cieszyn i o tym teraz piszę. Poza tym chcę podziękować Łemkom, którzy mnie bardzo serdecznie przyjęli i których pamiętam jeszcze z czasów, kiedy to nie była uznawana mniejszość narodowa tylko półkonspiracyjna organizacja i którzy mieli masę powodów, żeby Polaka miedzy siebie nie przyjąć, żeby go nie zaakceptować. A tu zaakceptowali, jestem zobowiązany to pokwitować.

Czy po 42 latach spędzonych w Nowym Sączu można Pana nazywać sądeczaninem?

- Można, ale różnie z tym bywa. Jest taki obyczaj sądecki, że jak ktoś umrze to piszą tak: „aczkolwiek nie urodził się na Sądecczyźnie, to jednak…”, czyli wypominają nieboszczykowi jego pochodzenie (śmiech!). Nie miałem wpływu na moją mamę, gdzie mnie urodzi, tak że już trudno.

Pan się urodził w Warszawie…

- …w samym środku okupacji. Dzieciństwo spędziłem na Podhalu, potem znowu Warszawa, następnie znów Podhale i jeszcze raz Warszawa, a wreszcie Nowy Sącz.

Najdłuższy okres życia spędził Pan w Nowym Sączu, zatem Sądeczanie mogą już Pana  "zaanektować"?
- Można, bardzo mi miło.

Zatem czynię to w imieniu redakcji „Sądeczanina”.

- Bardzo się cieszę.

Dziękuję za rozmowę.

Rozmawiał Henryk Szewczyk
Fot. własne







Dziękujemy za przesłanie błędu