Trwa wczytywanie strony. Proszę czekać...
Piątek, 29 marca. Imieniny: Marka, Wiktoryny, Zenona
25/02/2018 - 14:50

Wieczorne Sądeczan Rozmowy. Beata Szydło jakiej nie znacie!

- Chcę, aby była to rozmowa inna niż te, jakie przeprowadza się z panią na co dzień. Pragnę porozmawiać o premier Beacie Szydło jakiej publicznie nie widzimy i nie znamy - rozpoczął rozmowę ze swym gościem specjalnym Zygmunt Berdychowski.

Zawsze przy takiej rozmowie trzeba zacząć od tego, jaki to był dom Kusińskich, czyli ten w którym pani się wychowywała.  U mnie, pamiętam w domu było tak, że tata był absolutnie centralnym punktem, głową rodziny wokół której wszystko się toczyło i nie ma co mówić, jeśli ktoś nie słuchał, to dosięgała go kara. Czy u was było  podobnie?

Beata Szydło: Przede wszystkim dziękuję za zaproszenie, niebywały to dla mnie zaszczyt móc tutaj z państwem się spotkać. Pan Zygmunt Berdychowski zapytał o dom, ale zanim przyszliśmy powiedział „zero o polityce”, wiec rozmawiamy tylko i wyłącznie o tym,  co dalekie od polityki. Mój dom nie był rozpolitykowany, moje dzieciństwo to wspaniały czas.

Synowie mówią, że szefem klanu jest ich babcia, czyli moja mama. Wiec to raczej mama była postacią centralną, ale tata był bardzo ważny. Mieszkałam na pograniczu Śląska i Małopolski, moja gmina jest ostatnia na mapie Małopolski, więc jest sporo naleciałości śląskich, a tam rządzą przede wszystkim kobiety. Tata był górnikiem, pracował w kopalni. Dom był taki, że rodzina trzymała się razem, było wielopokoleniowo, bo mieszkaliśmy z dziadkami. Cotygodniowe spotkania, uroczystości, święta, było dużo wspólnoty.

Wszyscy, którzy znają pani rodzinę mówili, że Beatka była tatusiowa, tylko od recenzowania, a nie od roboty. Czy to jest prawda?
- Kto to powiedział? Jurek, my sobie porozmawiamy... (Beata Szydło z uśmiechem spojrzała na Jerzego Bochyńskiego - przyp. red.). Było nas dwie siostry, młodsza rzeczywiście bardziej skupiała się na takich pracach domowych, a ja być może pełniłam role troszeczkę, jakby to powiedzieć, zastępowałam syna w domu.

Miałam więcej czasu żeby go poświęcić na spotkania i rozmowy z tatą, ale chyba najwięcej z dziadkiem. Pamiętam, że dziadek przywędrował z Zagłębia, bo urodził się pod Jędrzejowem. Później pracował we Francji wyjechał tam przed wojną, w latach dwudziestych. Miał ogromną zdolność opowiadania, był bardzo ciepłym człowiekiem. Dużo czasu ja, siostra i kuzynki z nim spędzałyśmy.

Rozumiem to spowodowało, ze wybrała pani etnografię na uniwersytecie?
- Z tą etnografią, to było trochę przypadkowe. Jak z wieloma rzeczami bywa w życiu i trochę u mnie z tą polityką. Rzeczywiście wiedziałam, że chcę studiować w Krakowie, moim wymarzonym miejscem był Uniwersytet Jagielloński. Moja kuzynka była tam studentką jako pierwsza w rodzinie i dla mnie stała się wzorem do naśladowania. Chciałam iść w jej ślady. Po humanistycznej klasie w liceum nie za bardzo wiedziałam co ze sobą zrobić. Powiedziałam, że nie chcę iść na prawo, ale nie bardzo miałam pomysł, co wybrać. Któregoś razu pojawiła się etnografia, ale pod wpływem pewnej historii w programie telewizyjnym, opowiadającym o ludziach badających różne kultury. Sama zaczęłam się tym interesować.

Jeszcze wczoraj Antoni Krok, który jest Sądeczaninem od kilkudziesięciu lat powiedział, że była pani jedną z osób publikującą w wydawnictwie uniwersyteckim, wydziałowym, która zapowiadała się na dobrego, młodego naukowca. Dlaczego pani nie została na uczelni?
- Poznałam człowieka, który studiował na etnografii. Publikowałam, byłam szefem koła naukowego i myślałam, że ja zostanę na uczelni i zwiążę się ze środowiskiem naukowym. Zresztą moja pierwsza praca to muzeum  w Krakowie, ale potem losy potoczyły się w inną stronę, ale teraz może będę mieć więcej czasu, to będę pisać dzieła naukowe również.

Jak to jest, że młody naukowiec wraca z uniwersytetu do Przecieszyna. Jednym słowem nie na taką wieś, jak Niskowa pod Nowym Sączem, ale też na wieś.

- Chciałam zostać w Krakowie, wrócić chciał mój mąż. Przekonał mnie. Natomiast czy to trudne? To był inny czas, pojawili się na świecie moi synowie, więc byłam skoncentrowana na rodzinie przede wszystkim i z perspektywy czasu, to był najlepszy z możliwych wybór wówczas.

Patrząc na sporą ilość kobiet na tej uroczystości. Zapytam jak pani to zrobiła, że człowiek o którym się sporo mówiło, błyszczał w towarzystwie, był oblegany przez kobiety wybrał właśnie panią?

- Zagrałam z nim w piłkę nożną i wygrałam. To była praktyka naukowa, po pierwszym roku. On był studentem trzeciego czy czwartego roku. W wolnym czasie od zajęć, przebywając tam graliśmy w piłkę  z miejscowymi. Edek wziął mnie do drużyny, strzeliłam bramkę i tak, to  się skończyło.

Jesteśmy w Nawsiu, na Podkarpaciu. To rodzinna miejscowość Edwarda Szydło, czy to było wielkim przerażeniem, jak pani zobaczyła gospodarkę z prawdziwego zdarzenia i czy nie rodziła się obawa pod tytułem: rany boskie ja jeszcze tu zostanę?

- Pierwszy raz przyjechałam tam, kiedy  to był koniec września, może wczesny październik. Było bardzo późno, nie było czym dojechać i szliśmy na piechotę. Jak wstałam rano, rozejrzałam się i pomyślałam: no nieźle, nieźle. To bardzo ważne miejsce w życiu męża i moim również. Wybraliśmy inne do osiedlenia, ale jesteśmy z tym właśnie bardzo związani.

Jak to się stało, że pani mąż, który był najstarszy i powinien przejąć gospodarkę, to nie tylko jej nie przejął, ale pojechał w inne miejsce, na Śląsk prawie. Jak go pani przekonała?
- To ogromna determinacja moich teściów, chcieli aby syn był wykształcony. Zresztą wszystkie dzieci, bo siostry męża, również pokończyły wyższe studia. Najmłodsza wróciła tam, nie prowadzi gospodarki jak teść, ale wróciła do rodzinnego domu. Takie to były czasy, mieliśmy różne pomysły, nawet chcieliśmy wyjechać do Szwecji, to wymyślił mój mąż. Nie wiem dlaczego tam, ale wiele osób wtedy tam emigrowało. Trzeba było jednak znać Szwecki i mój mąż podjął męską decyzję, że ja pójdę na kurs. Byłam na dwóch czy trzech lekcjach, ale nie rozumiałam nic i wróciliśmy do Przecieszyna.

Wszyscy, którzy przyglądali się, jak budowaliście dom mówili, że pani premier była tylko od zarządzania. Mąż natomiast ciągle tylko pracował. Czy naprawdę tak było?
- Jurek pogadamy później (Beata Szydło znów żartobliwie zwróciła się do Jerzego Bochyńskiego - red.).  Mąż rzeczywiście potrafi zrobić wszystko. Wtedy były takie czasy, że niczego nie było, wszystko trzeba było zdobywać i budowaliśmy dom bardzo długo. Wiele rzeczy robił sam. Przyjeżdżaóo jednak wsparcie z Nawsia. Obie rodziny były zaangażowane w pomoc. Wreszcie wybudowaliśmy dom dla mnie szczególny, bo teraz, jak od trzynastu lat już dzielę swoje życie miedzy Warszawę a nasz dom rodzinny, to przyjeżdżam zawsze z przekonaniem, że to moje miejsce na świecie.

Zatrzymując się przy domu i zakupach. W Przecieszynie pani robi sama zakupy i niektórzy mówią, że w domu również wszystko sama, a mąż tylko pomaga.
- Czasami się zdarza. Mój syn kiedyś powiedział, że marzył, abym była sklepową w GS-ie, więc zapytałam dlaczego, a on odpowiedział, że z kolegami po szkole chodzili do sklepu na lody i jakbym ja tam pracowała, to więcej by zyskali. Prowadzę dom sama. Nie da się tego robić będąc w Warszawie, więc tu jest ogromna pomoc męża. Wsparcie moich rodziców, mamy teraz, którzy wspierali nas abym mogła realizować swoje ambicje zawodowe. Rzeczywiście piorę, gotuję, sprzątam i myję okna.

Jak jesteśmy w Nowym Sączu, pomimo obecności księży i nie odwołując się tylko do mojego proboszcza, którego się trochę boje, ale pytanie musi paść. Komu było bardziej szkoda, że syn idzie do seminarium. Mężowi czy pani premier?
- Nie było nikomu. Natomiast, to było dla mnie na początku wielkie zaskoczenie, kiedy powiedział o swoich planach i przyznam próbowałam go nakłonić, aby studiował cos innego, a potem jak skończy i będzie chciał nadal, to wybrał seminarium. On mi wtedy powiedział, że szkoda czasu. Zdecydował się iść od razu. My musieliśmy się z tym zżyć. Dla mnie ważna była pierwsza wizyta w seminarium, po pierwszym roku na spotkaniu dla rodziców i mogliśmy wtedy zobaczyć jak mieszkają, było spotkanie z księdzem rektorem i wychowawcami. Przyjechałam stamtąd zupełnie spokojna i wiedziałam, że on tam realizuje marzenia, na siłę nikt go nie zatrzyma tam, a jeśli to jest jego droga, to on po prostu dobrze wybrał. To był moment wewnętrznego uspokojenia.

Skąd kobieta na Śląsku wie, że trzeba wziąć się za rządzenie w gminie? U nas większość zarządających samorządem w regionie to mężczyźni, mamy jedną kobietę.
- Byłam najmłodszym burmistrzem w Małopolsce i chyba drugą kobieta w województwie. Niewiele było wówczas kobiet na takich stanowiskach. Przyszli do mnie koledzy ze szkoły, a ja pracowałam wtedy w ośrodku kultury, a to był rok wyborów w 1998.

Wybory samorządowe, nowe województwa, powiaty, gminy i wtedy po raz pierwszy lista powiatowa. Poproszono mnie, abym wystartowała. Zrobiłam to, zostałam radną. Wtedy te same osoby mówią, moi koledzy żebym została burmistrzem i później jednocześnie pełniłam te dwie funkcje. To był dla mnie wspaniały czas, wspominam te lata najlepiej. Taka anegdota, tak się złożyło, a jestem rocznik 63.

Zastępcą był wtedy mój kolega ze szkolnej  ławy, szefem instytucji kultury też koleżanka ze szkoły. Jeszcze jeden kolega gdzieę i było nas sporo, którzy rządziliśmy wtedy w gminie. Na jednej sesji wybieraliśmy prezesa agencji komunalnej, wskazałam osobę, merytorycznie wszystko w porządku, to był dobry kandydat, który miał kompetencje. Wstał jeden radny i mówi:  wszystko dobrze, ale dlaczego znów rocznik 63?

To pytanie musi się pojawić, w samorządzie osiągnęła pani sukces, choć jak mówią sąsiedzi nie zrobiła sobie pani drogi do domu. Takiej porządnej, dlaczego pani zdecydowała się iść do polityki?
- Jako burmistrz drogi nie miałam, ale jako premier mi zrobiono, ale powiem dlaczego. Jest tu na sali osoba, która ma w tym ogromną zasługę. Kiedy zostałam premierem, zaczęłam po mojej szutrowej drodze jeździć do domu, a ze mną samochody ochrony BOR, a ja jeździłam ciężkim samochodem.

Kiedyś w lutym nie dało się już do domu dojechać. Tak było wszystko rozjeżdżone. Wtedy szef mojej ochrony poszedł do pani burmistrz i powiedział, że coś z tym trzeba zrobić. Zrobiono drogę. To kolejna kobieta po mnie na tym stanowisko, a pewnie będzie jeszcze jedna.







Dziękujemy za przesłanie błędu