Trwa wczytywanie strony. Proszę czekać...
Czwartek, 18 kwietnia. Imieniny: Apoloniusza, Bogusławy, Goœcisławy
28/01/2018 - 10:25

Nienauczalni? O szkole sądeckiego nauczyciela garść gorzkich refleksji z autopsji

Redaktor naczelny miesięcznika „Sądeczanin” śledząc moje internetowe wpisy, zaproponował mi rozwinięcie zamieszczanych w sieci refleksji na temat aktualnej kondycji polskiej oświaty. Początkowo miał to być felieton, ale już na poziomie planowania, tekst zaczął się rozrastać do rozmiarów książki. Postanowiłem zatem jedynie zasygnalizować kilkanaście wątków, z których każdy mógłby zostać rozwinięty w osobnym artykule i stać się przyczynkiem do ożywionej dyskusji.

Zacznę od kategorycznego stwierdzenia, że kondycja polskiej oświaty jest zła. I wcale nie mam na myśli w pierwszej kolejności tego, o czym w kontekście szkoły możemy usłyszeć z mediów czy od polityków. Mam na myśli namysł nad szkolnictwem, nad filozofią edukacji, nad sensem kształcenia, nad spójną wizją polskiej oświaty.

Wcześniej na rynek pracy

Żadna z dotychczasowych reform nie przyniosła takiego intelektualnie pogłębionego namysłu, wszystkie dotykały spraw szczegółowych, zapominając o pryncypiach. Kulminacją tego zjawiska było wprowadzenie obowiązku szkolnego dla 6-latków – wydumanymi frazesami próbowano uzasadnić jedyny sens tej reformy, czyli wcześniejsze wypuszczenie młodzieży na rynek pracy i wydłużenie w ten sposób o jeden rok okresu aktywności zawodowej (i okresu płacenia składek!). Niestety już widać, że również obecnie wdrażana reforma (której słuszności w większej części mogę dowieść), nie przyniosła postulowanego przeze mnie namysłu. A do zweryfikowania jest ogrom spraw.

Umasowienie edukacji wpływa na dramatyczne obniżenie jej poziomu. Widoczne jest to zwłaszcza obecnie, w latach niżu demograficznego. Jeśli w dobrym liceum, nikt spośród uczniów klasy pierwszej nie potrafi bez kalkulatora obliczyć, ile wynosi 4,5 proc. z 20 tys. albo pojawia się prośba: „Proszę pani, czy moglibyśmy obejrzeć „Pana Tadeusza”, bo my i tak go nie przeczytamy”, to jaki sens ma przygotowywanie do matury ok. 300 tysięcy uczniów rocznie? Szczerze współczuję matematykom, zwłaszcza w szkołach średnich, którzy dostają do uczenia dzieci, nieznające tabliczki mnożenia, kolejności wykonywania działań, zasad pisemnego wykonywania zadań (obliczenia powyżej 1000 wyłącznie na kalkulatorze!).

Funkcjonalni analfabeci

 Szkoła średnia kształci funkcjonalnych analfabetów. Duży odsetek uczniów nie posiada dostatecznych predyspozycji, by zdobyć wykształcenie na poziomie licealnym. Boleśnie aktualny jest aforyzm świetnego polskiego aktora i satyryka Jerzego Dobrowolskiego: „Nie ma nic gorszego, niż człowiek wykształcony ponad własną inteligencję”. A dzisiejsza szkoła średnia próbuje tego cudu dokonać. Bo w żaden sposób nie wykorzystano okresu niżu na poprawienie warunków kształcenia, tzn. utrzymując liczbę placówek (które, jak grzyby po deszczu, wyrastały w latach 90. XX wieku, gdy do szkół chodziły dzieci z wyżu i rosły ambicje rodziców i uczniów, by mieć maturę i iść na studia) i etatów nauczycielskich (nie jest miło zwalniać i być zwalnianym), zmniejszyć liczbę uczniów w klasach z 34-38, a nawet 41 do 12-16 osób. Wybrano kierunek odwrotny: przyjmujmy tylu, co zawsze, obniżając dla nich próg przyjęcia. I teraz musimy się borykać z całą masą uczniów, którzy są nienauczalni.

Zmorą szkół ponadgimnazjalnych jest kategoria uczniów, przypominających konie pociągowe: wybierają profil, w którym realizują dwa lub trzy przedmioty w zakresie rozszerzonym, a reszta kompletnie ich nie interesuje: niczego nie czytają, więc po co język polski, na wychowanie fizyczne szkoda czasu, lepiej iść w tym czasie do galerii na zakupy, no i po co komu historia, czy geografia?

Lubimy śmiać się z młodych Amerykanów, że nie potrafią wskazać na mapie innych krajów świata, poza swoim, albo z Brytyjczyków, którzy kilka lat temu w ankiecie w większości uznali Churchilla za postać legendarną – więc informuję, że mamy już sporo nadwiślańskich „Amerykanów” i „Brytyjczyków”. Trudno powiedzieć, że są oni wykształceni, co najwyżej wyedukowani i to w wąskim zakresie.

Znam ucznia, wybitnie uzdolnionego z biologii, który już po maturze, za swój sukces uznał to, iż w czasie nauki w liceum nie przeczytał ani jednej książki z kanonu lektur… Ja już dawno przestałem wdawać się z uczniami w dyskusje, po co im w szkole tyle przedmiotów, dlaczego mają się uczyć fizyki i chemii (wersja dla humanów), czy historii i polskiego (wersja dla biol-chemów). Bo jeśli ktoś nie rozumie sensu zdobycia ogólnego wykształcenia, to jakim argumentem mam go przekonać?

Ciosem dla liceów ogólnokształcących była reforma Katarzyny Hall z 2008 r., wprowadzająca etapy kształcenia, z których trzeci obejmował trzy klasy gimnazjum i pierwszą klasę liceum (tak, tak, nauczyciel w liceum „kończył” program po często nieznanym sobie koledze z gimnazjum – zapewniam Państwa, że gwarantowało to oszałamiające sukcesy…) i w założeniu miał dawać wykształcenie ogóle, a czwarty etap (klasa 2 i 3 liceum) w praktyce ograniczał kształcenie do dwóch lub trzech przedmiotów rozszerzonych, stając się tak naprawdę kursem przygotowawczym do matury.

Taka sytuacja jest również wynikiem zamordowania szkolnictwa zawodowego, które powinno przejmować większość absolwentów gimnazjów i wyposażać ich w praktyczne kompetencje, przydatne na rynku pracy. Zakładając, że powiedzie się jego reanimacja, przeprowadzana przez obecny rząd, na efekty i tak przyjdzie nam poczekać wiele lat. Nadzieją napawają płynące z MEN zapowiedzi, że sytuacją docelową ma być kierowanie ok. 70% absolwentów podstawówek do szkół branżowych, a jedynie 30% do liceów. Jest to jedyna szansa, by certyfikat maturalny znów stał się czymś więcej, niż estetycznym druczkiem, wypuszczonym przez Polska Wytwórnie Papierów Wartościowych.

Dodajmy do tego, wywierany przy pomocy przepisów, nacisk na wystawianie ocen pozytywnych. Liczą się przede wszystkim chęci. O ile można to zrozumieć, w przypadku zajęć artystycznych czy wychowania fizycznego, a tyle przy matematyce i chemii przypomina to bardziej scenę z kultowego „Misia” Barei, gdy prezes Ochódzki w Pałacu Kultury wręcza ministrowi puchar dla wnuka: „– Właśnie... nie bardzo wiedziałem co on uprawia, więc taki napis jest może... nie taki bardzo... – Nic nie uprawia. Chodzi właśnie o zachętę, a co napisałeś? – Eeee... Napisałem tam...: Markowi Złotnickiemu, za zajęcie pierwszego miejsca.”

Od lat nie ma żadnego pomysłu, jak skutecznie zreformować podstawy programowe. Jak sensownie wyważyć proporcje między wiedzą, a umiejętnościami. Obecne kształcenie to: zabawa w podstawówce, trochę wiedzy w gimnazjum (ale podawanej tylko po to, by z sukcesem rozwiązać test po 3 klasie) i masa wiadomości z wybranych przedmiotów wtłaczanych w zawrotnym tempie w liceum (bo trzeba się wyrobić w półtorej roku: klasa 2 i połowa 3), by na maturze osiągnąć jak najlepszy wynik. Nie ma w szkole przedmiotów rozwijających osobowość, kompetencje kulturowe, wrażliwość, jak psychologia, estetyka, plastyka, muzyka (wiem, że formalnie takie przedmioty są, ale w jak skromnym wymiarze?), języki klasyczne, filozofia. Wymaga się od szkoły i od nauczycieli kreatywności, wciąż nowych metod kształcenia, prowadzenia zajęć w ciekawej formie, urozmaicania edukacji poprzez nieszablonowe przedsięwzięcia, tylko kiedy ma być na to czas, jeśli od września do czerwca trwa nieustanna gonitwa, by zdążyć zrealizować program?







Dziękujemy za przesłanie błędu