Trwa wczytywanie strony. Proszę czekać...
Piątek, 29 marca. Imieniny: Marka, Wiktoryny, Zenona
16/02/2018 - 09:25

Dobra książka. Sądeczanin poleca „Słuch absolutny”, Andrzej Szczeklik w rozmowie z Jerzym Illgiem (5)

„Słuch absolutny” pomaga zrozumieć, skąd biorą się ludzie wyjątkowi, jak wielkiej pracy i pasji wymaga zrealizowanie marzeń. W rozmowie z wydawcą i przyjacielem Jerzym Illgiem profesor Szczeklik opowiada o swoim dzieciństwie, domu, mistrzach i najważniejszych lekturach, etapach kariery i przygodach na zagranicznych stażach. Snuje opowieść o zaangażowaniu w Solidarność i represjach w stanie wojennym, spotkaniach z Papieżem, wyprawach w ukochane góry.

Kiedy rodzice zapisali cię do szkoły muzycznej, nie broniłeś się, miałeś ochotę grać? Nie wolałeś grać w piłkę?

Oczywiście, najważniejsze było to, że grałem w piłkę – w ataku, na prawym łączniku. Nie było ważniejszej rzeczy niż mecz. Ale w domu przymuszano mnie do muzyki. Co prawda, mam słuch absolutny i muzyka trochę mnie ciągnęła, ale bez przesady. Miałem jednak w średniej szkole muzycznej panią, nazywała się Łapicka-Axel, była bardzo dobrą profesorką, ale choleryczka z niej była straszna. I przed popisami we Floriance w Krakowie – dziś się pewnie mówi: „przed występami uczniów” – pilnowała mnie strasznie. Potrafiła dwa, trzy razy dziennie dzwonić po południu do domu i sprawdzać, co ja robię. Ja oczywiście kopałem piłkę. Ona wtedy szalała, robiła matce awantury. (…)
Jeśli mi kiepsko szło przed takim popisem, gdy na przykład myliłem rytm, bo był trudny (…) ona wpadała w prawdziwą furię, zaczynała chodzić, ale długo nie wytrzymywała i po chwili otwierała nogą drzwi. Graliśmy na przykład Beethovena, który napisał 32 sonaty, każda z nich jest potężnym utworem, może poza paroma młodzieńczymi… Miała niemieckie, jeszcze przedwojenne wydania, oprawione w skórę, mocne, grube, solidne, złocone rogi. Ona, drobniutka, brała dwa ciężkie tomy tych sonat i z całej siły potrafiła pieprznąć je z tego siódmego piętra – te sonaty leciały po schodach, a ja za nimi. Taka to była osoba.

Minęło pewnie ze dwadzieścia lat, może dwadzieścia pięć. Ona poważnie zachorowała. Zadzwoniła i mówi: "Andrzej, mam sprawę do ciebie. Chcę się położyć w klinice”. I zaraz pierwszego czy drugiego popołudnia powiedziała do lekarza dyżurnego – którego pierwszy raz w życiu widziała – to było bardzo w jej stylu: „ten Andrzej, to on się zmarnował na tej medycynie. Powinien był iść na muzykę”. (...)

A skąd się wziął ten słynny biały fortepian u ciebie w klinice? I jaką on tam pełni rolę?

Kiedy w roku 1972 przyszedłem na Skawińską, to ta klinika przedstawiała obraz nędzy i rozpaczy. Trafiłem tu z bardzo dobrej kliniki we Wrocławiu – wtedy mówiono, że najlepszej w Polsce. Dostałem kierownictwo tej krakowskiej kliniki. To była taka zsyłka dla niewygodnych ludzi, których partia nie mogła się pozbyć, ale ich nie chciała na Kopernika, zsyłała ich więc na Skawińską. Tam było straszne dziadostwo. Gruźlica. Pamiętam korytarze – to mną wstrząsnęło. (…) Reszta chorych, która była w dalszej części szpitala, siedziała całe popołudnia i wieczory na tych korytarzach. Na końcu korytarza był telewizor i oni wszyscy patrzyli się w ten telewizor. Ci bidacy całe popołudnie tak siedzieli. Myślałem: kiedyś rozwalę ten telewizor młotkiem i coś zrobię, żeby ci ludzie mieli szanse na coś innego… Nikt z nas nie myślał, że to się kiedyś zdarzy, ale padła w końcu ta komuna. Wtedy nagle otwarły się takie możliwości, że nam, jako jednostce – a była to już dosyć duża katedra, w której pracowało wielu ludzi – wolno było legalnie zarabiać – nie indywidualnie, tylko jako katedra, biorąc pieniądze od przemysłu. Wchodziły zagraniczne firmy, które musiały prowadzić badania kliniczne. Najprostszy przykład: pojawiał się nowy lek, nowy antybiotyk, i trzeba było sprawdzić, czy działa, czy będzie lepszy niż inne. To nie było nic wielkiego – ale za to płacili. I to szło na konto kliniki.

W ten sposób zgromadziłem trochę pieniędzy i pomyślałem sobie: to teraz ja to zmienię. Dzwonię do dyrektora średniej szkoły muzycznej, którego znałem, bardzo fajnego gościa, i mówię: „Panie dyrektorze, chcę kupić  fortepian, mam tyle a tyle pieniędzy, wiem, że nie kupię za to ani Bechsteina, ani  Steinwaya, ale chciałbym na ile to możliwe, żeby to był znośny instrument”. – „To się świetnie składa – on na to – bo mam dobry instrument, po remoncie, nowe młoteczki dane, ma tylko jedną wadę: jest biały”. – „Do szpitala świetny świetny” – ja na to. On nie mógł zrozumieć: - „Jak to do szpitala?” – „No do szpitala!”. Na pierwszym piętrze była sala konferencyjna, na 80-90 osób. Zacząłem organizować w niej raz w miesiącu, raz na pięć tygodni różne występy. Chorzy, którzy nie byli przykuci do łóżka, chętnie na nie przychodzili. Występowały takie nadzwyczajne osoby jak Ania Dymna albo koledzy z Piwnicy. Nie mieli wyboru. Wszyscy się u mnie leczyli. A jak już była totalna posucha, to brałem uczniów ze średniej szkoły muzycznej, takich jak ja kiedyś, i oni przychodzili i grali trio czy kwartet. Dla nich to było wydarzenie, przeżycie, a chorzy chętnie tego słuchali. I tak przez całe lata to szło.

„Słuch  absolutny”, Andrzej Szczeklik w rozmowie z Jerzym Illgiem, wyd. Znak, Kraków 2014
Cytowane fragmenty pochodzą z rozdziału „Sonaty leciały po schodach, a ja za nimi”







Dziękujemy za przesłanie błędu