Trwa wczytywanie strony. Proszę czekać...
Środa, 24 kwietnia. Imieniny: Bony, Horacji, Jerzego
23/11/2017 - 08:45

Zmęczenie

(jesienne?)

Zapewne nielicznych moich czytelników – mówię o tych przyjaznych mi – troszkę zmartwię, zamierzam bowiem czy przerwać na czas jaki pisanie bloga, czy też czynić to rzadko. Zaś „rzadki blog” to sprzeczność sama w sobie. Jak „krzyk milczenia”.

Dałem tu nagłówek „zmęczenie”, choć nie ono jest istotne. Mam jednak do napisania nieco wspomnień, a nerwowość bloga mi ów zamysł utrudnia. Blog to jakby jechać bryczką po kocich łbach. Akurat metafora niezła, bo jeżdżę po łbach durniów, panoszących się w Polsce.

Czy durniów? To może zbyt łatwa diagnoza. Bardziej przecież cwanych niż durniów, niezgorzej udających troskę o kraj i o tak zwanego prostego człowieka (którego nikt nie widział).  Do prostego człowieka zwracali się nieraz poeci, o „prostym” sojuszu robotnika i chłopa pisali pieśni i przed II wojną światową i po niej socjaliści, dziesiątkowani przez zawsze ideową bezpiekę i podległy jej aparat państwowy.

No, dobrze. Ja jednak wywodzę się nie z chłopa, nie z proletariusza, jeno z inteligenta. To jest taka dość mętna grupa, o której Gałczyński pisał: „ginąca nacja”. Ginąca, ale się odradzająca. Istniała już w średniowieczu (według Le Goffa). Jak w uczciwej rodzinie robotniczo-chłopskiej przyjdzie na świat piątka dzieci, to któreś dostaje udaru mózgu i zostaje inteligentem („w pierwszym pokoleniu”). Taki inteligent szuka zaraz podobnej sobie samicy i mają małe (pamiętacie „Okularników” Agnieszki Osieckiej?) Te małe posyłają do szkoły. To już jest drugie pokolenie. I tak to idzie, choćbyś chciał wszystkie elity zamknąć na dołku.

Szkoła to była kiedyś taka instytucja, w której uczono pisać, mówić i rachować (oraz zachowywać się jak należy, ale to mniej uporczywie). Teraz większość tych celów zarzucono, a na ich miejsce pojawiły się nowe: wypełniać testy i żyć bez stresu. No i dobrze. Mój syn akurateńko zdążył się wyuczyć w dobrym warszawskim liceum z czasów PRL-u. Panu Bogu dziękować.

Dziękować, ale nie na lekcjach religii, której są dwie godziny, a logiki i etyki – zero. Pamiętam, jak w Liceum im. Reytana wpadł do mnie ksiądz katecheta, gdy dowiedział się, że ma nie jedną, ale dwie godziny religii w każdej klasie: „Panie dyrektorze, ja nie mam czego uczyć przez dwie godziny. Zrób pan coś.” No i zrobiłem: przez dwa lata ukrywaliśmy wspólnie, że jest tylko jedna godzina. Dłużej jednak się nie udało.

Dobre to były czasy, gdy mogłem połowę idiotyzmów, przysyłanych do szkoły jako polecenia do wykonania, tabele do wypełnienia, kierować prosto do kosza. Daję słowo, drugi raz nikt się o to samo nie upominał. Dzięki temu taki Reytan mógł jakoś zajmować się tym, co należy, na przykład sesjami naukowymi, prowadzeniem w szkole (przez uczniów) dobrego wydawnictwa, a także trzech niecenzurowanych gazetek uczniowskich równocześnie. Na niezłym poziomie. Oraz świetnym klubem kajakowym, dla przykładu. A dobra ocena na maturze gwarantowała zdanie trudnego egzaminu wstępnego na uniwersytet. Czwórka w szkole, to i czwórka na wstępnym.

Gdzieś tak około roku 2001, jak był ten atak na wieże w Nowym Jorku, to mokotowska Solidarność (tak zwany trzeci zaciąg tejże) postanowiła zacząć mnie prostować. Żebym akceptował jej idiotów. No a ja lubię swój inteligencki garb.

Jak widzicie, mam o czym pisać te swoje wspomnienia. No to pa!